wtorek, 29 czerwca 2021

Piotr Osak: Po prostu jesteśmy aktorami


Rozmowa z Piotrem Osakiem, aktorem Teatru Pinokio w Łodzi, absolwentem Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie.

 



Agnieszka Kowarska – Skąd wzięły się lalki w pana życiu zawodowym?

Piotr Osak – A to jest ciekawa historia. Jestem bardzo ścisłym umysłem i bardzo interesowałem się matematyką,  chemią, fizyką i po maturze poszedłem na studia na Wydział Technologii Żywności na SGGW w Warszawie. Byłem tam rok, wszystkie egzaminy zdałem. Na drugim roku było nawet ciekawiej, bo już były zajęcia o pakowaniu, suszeniu, całym procesie technologicznym - jak się produkty przechowuje, jak należy traktować datę ważności. No i było mi tam dobrze, miałem fantastyczną grupę. I pewnego dnia nie pojechałem na kampus. Usiadłem przed komputerem, zacząłem wchodzić na różne strony internetowe, Krakowa, Warszawy. Zacząłem płakać jak bóbr, bo nagle dotarło do mnie, że powinienem zacząć realizować swoje marzenia. Zawsze  moje życie krążyło wokół sceny, chodziłem na zajęcia teatralne, jakieś warsztaty, żeby nie tylko oglądać teatr, ale go robić od tej drugiej strony. I skończyło się na tym, że w 2008 roku zdawałem na Akademię Teatralną w Warszawie. Niestety z wynikiem negatywnym. Spotkałem się po egzaminie ze znajomymi, byłem elegancko ubrany i mówię im, że nie udało się, wiecie co, pojechałbym na Mazury. No i następnego dnia byliśmy już w pociągu. W 2009 roku próbowałem ponownie i zatrzymałem się na pierwszym etapie egzaminów wstępnych -niestety nie powiodło się dalej. Jedna z członkiń komisji mnie odrzuciła. A wszyscy pozostali byli na tak. No, ale trudno. 

A co ze studiami?

Poszedłem na inny kierunek -  a już wtedy chodziłem na zajęcia teatralne – i zacząłem studiować urbanistykę. Po pierwszym tygodniu, na któryś zajęciach wstałem, powiedziałem „dziękuję bardzo, wystarczy”. Wykładowca pyta „a dlaczego pan wychodzi?” „Bo mogę, do widzenia”. No i już tam więcej się nie pokazałem, bo wiedziałem, że tam tylko tak zdawałem, żeby gdzieś się zaczepić. Myślałem, że jeszcze mnie coś tam zajmie takiego, żeby nie siedzieć w domu. Ale zacząłem chodzić na wspaniałe warsztaty w Warszawie do Tomasza Zadróżnego, który też ma swoją grupę teatralną Teatr Baza. Wtedy to było przy Ośrodku Działań Artystycznych DOROŻKARNIA. I tam poznałem dziewczynę z Białegostoku. Akurat też chodziła na te zajęcia. I to ona powiedziała, że w Białymstoku jest wydział lalkarski. „Wydział lalkarski?” – myślę – „ Aha… Wydział lalkarski, ciekawe”.

Udział w tych warsztatach pomógł panu podjąć decyzję co do kierunku studiów?

W ogóle na tych warsztatach mieliśmy dużo zajęć z pogranicza teatru. Nauczyłem się chodzić na szczudłach, była praca z formą, z przedmiotami, animacja, śpiewanie – bardzo dużo zagadnień obejmowały te zajęcia. No i przyszedł czas egzaminów. No to mówię sobie: dobrze, to jeszcze raz spróbuję zdać sobie do tej Warszawy, ale też zdam do tego Białegostoku. A przy okazji jeszcze spróbuję swoich sił w Szkole Muzycznej im. Fryderyka Chopina  Dostałem się do tej szkoły muzycznej, na Wydziale Aktorskim w Akademii Teatralnej, jak wspomniałem wcześniej, nie poszło i pojechałem do Białegostoku na egzaminy. Na spokojnie, wiedząc już , że dostałem się do szkoły muzycznej. A w tym Białymstoku coś wspaniałego! Akademia, ludzie, w ogóle cały klimat samych egzaminów, przyjęcia, wszystko było tak po domowemu. Szkoła mieści się w pięknej kamienicy, ma mnóstwo korytarzy. Tam jest dopiero dużo zakamarków, więcej niż u nas w teatrze.

Dlatego wybrał pan lalki?

Były wiosną 2009 roku pokazy szkół teatralnych organizowane w Akademii Teatralnej w Warszawie. I oglądam pokazy Warszawy i z innych szkół. Patrzę spektakl jeden – nudy, drugi – co oni robią, myślę, dlaczego? W ogóle takie granie, że jestem na scenie „ja” i „ja się pokażę” jest chyba najgorsze z możliwych. I nagle jest prezentacja studentów z Białegostoku, późniejszych moich kolegów. I jestem oczarowany! Jestem oczarowany jak widzę etiudę, gdzie połówka pomarańczy szuka drugiej połówki pomarańczy. I właśnie to, jak można pokazać wrażliwość, wyrazić te wszystkie emocje, okazało się być w ciekawszej dla mnie formie i przyciągnęło.

Na przykład?

Na przykład śmierć. W teatrze dramatycznym chyba zawsze będzie jakiś zgrzyt. Nie widziałem chyba dotąd takiej pięknej śmierci w teatrze dramatycznym. A w teatrze lalek widziałem piękne odchodzenia. Teatr formy proponuje piękne metafory, które dają mnóstwo przestrzeni dla widza. Widz może sobie wejść  w ten świat, naprawdę poczuć się jak dziecko. Nie infantylnie, ale z taką otwartością na zabawę i doświadczenia. Ma przecież pełne pole dla swojej wyobraźni, właśnie przez ten teatr formy, teatr przedmiotu, przez te lalki.

Teatr formy to bardziej  odpowiednie określenie? Nie chodzi tylko o lalki?

Kiedyś grało się głównie lalkami ale teraz mniej. Częściej stosuje się je jako rekwizyt, znak. Czasem jeszcze tworzy się spektakle takie typowo lalkowe, które mogą być bardzo szlachetne.

Zauważyłam zadziwiającą dla mnie rzecz a mianowicie to, że niezależnie od tego, czy mówimy o dziecięcej czy o dorosłej widowni, spektakle przygotowane są tutaj bardzo serio. Opowiadają o całkiem dorosłych sprawach, poważnych, o których trudno jest rozmawiać niekiedy nawet z dorosłymi. Czy widz dziecięcy jest już ukształtowany i świadomy na tyle, że potrafi zrozumieć trudny problem i trudny przekaz?  Zaskoczyło mnie to, że młody widz traktowany jest w Teatrze Pinokio jak dorosły. To mnie intryguje.

Powiem, że trzeba tak. I to mnie właśnie urzekło w tym konkretnie teatrze, kiedy przyszedłem tu do pracy. Tu nie było takiej jakiejś infantylizacji. Traktuje się tego młodego widza serio, ale nie jak dorosłego, nie. Po prostu jest to widz, który jest o wiele bardziej krytyczny niż dorosły. Bo szczerze powie, że „to mi się nie podobało”. Od razu reaguje na tak lub na nie. A dorosły będzie zakrywał się za tymi wszystkimi uprzejmościami. A chodzi o to, żeby mówić. Jak poczułeś to powiedz o tym. Tu nie trzeba wszystko rozumieć, tu trzeba czuć. Przykład tej czarownicy z „ANDER-SNU”. Mogło to być przerażające dla dzieciaków, ale ja uważam, że należy podwyższać poprzeczkę a nie obniżać, żeby można było ją łatwo przeskoczyć. Wrażenie nie może być płaskie, potrzeba kreatywności.

W Teatrze Pinokio zauważyłam jeszcze jedną ciekawą dla mnie rzecz a mianowicie to, że jest to teatr odważny. Czy Pan odnajduje się w takich odważnych środowiskach, w których wyklucza się banał a z każdym widzem rozmawia bardzo serio? Czy ma pan odwagę eksperymentować? I gdzie jest granica tej odwagi?

Jeszcze nie osiągnąłem tej granicy. To co teraz się dzieje satysfakcjonuje mnie – mówiąc o tych wszystkich rzeczach, które udało się tutaj zrobić. To mnie urzekło, że tutaj mówimy o ważnych tematach, nie umniejszając widzowi i to mi się bardzo podoba. Mówiąc na przykład o „Duchach teatru” to pisząc do nich muzykę nie chciałem – wiedząc, że jest to też przeznaczone dla dzieci – spłycać tych utworów, ich aranżacji, harmonii.

Bardzo ambitnie, nieprzeciętnie i przebojowo. Sama inscenizacja też okazała się bardzo ciekawa. Przy „Duchach teatru” dostrzegłam pana talent do wyszukiwania nut. Zadam może nieco poetyckie pytanie, gdzie pan te nuty znajduje? Bierze pan do ręki wiklinowy kosz, idzie do lasu  i zbiera je jak grzyby?

Żona mnie o to samo pytała, jak to robię. A ja tak po prostu no… Patrzę na tekst i… Do „Duchów...” teksty napisała pod pseudonimem Aga Jun Marta Magalska, która jest u nas w teatrze specjalistką ds. edukacji a prywatnie mocno artystyczną duszą i poetką. No to patrzyłem na tekst i od razu mi śpiewało. Nie skończyłem żadnej muzycznej szkoły, ale muzyka zawsze mnie fascynowała. Pamiętam jak bardzo chciałem chodzić uczyć się gry na gitarze jak byłem mały. A teraz muszę się doszkalać. Tu taka harmonia i dlaczego taka, tu jakieś medianty chromatyczne, o których dopiero teraz się dowiaduję zgłębiając temat. Gdybym wcześniej skończył szkołę muzyczną… A wracając do pytania, te nuty naprawdę same się znajdują.

To znaczy bierze pan tekst, czyta go, opowiada sobie historię i od tak po prostu włącza się tło muzyczne?

Już podczas czytania. Spoglądam pierwszy raz i już widzę, że tekst ma potencjał, czyli wiem o co chodzi. I przy drugim czytaniu już mam takie „tiri ta tam ta tam”. No coś mi się takiego włącza.

Jakie teksty mają potencjał a jakie nie?

To trudne. Tekst „Osmędeuszy”, których robiliśmy tutaj, to jest piekielnie trudny tekst i musiałem się przy nim nagimnastykować bardzo, jeżeli chodzi o nuty, harmonię, przejścia, itd. Ale w jednym wersie było siedem, w drugim było osiem tych sylab, potem dziewięć, potem cztery, no i musiałem trochę tego Białoszewskiego ciachać, żeby dopasować. Tu powtórzyłem jakiś wers , tu skróciłem… Każdy tekst, który jest ważny i dobrze się go czyta ma potencjał.

A ten jak się czytało?

Czytało się fajnie. Powiem inaczej, sama historia jest ciekawa, ale te wszystkie neologizmy, te białoszewizmy, mironizmy… Daliśmy jednak radę. Bardzo ważna była współpraca z reżyserką Judytą Berłowską, bo zrobiła świetną adaptację tego tekstu. No i z Gosią Krawczenko, z moją koleżanką z roku. Razem z moją żoną Heleną i z Gosią byliśmy na jednym roku w trójkę. I z Gośką jesteśmy zawsze w jakichś duetach. Jest bardzo muzyczna, no i bardzo dobrze śpiewa. Pojawiają się te pomysły muzyczne czasem znikąd. Myślałem, że będę tak robił, że kiedy wpadnie mi coś do głowy to będę to nagrywał. Tylko gdzie później jest to nagranie? Czy mam na rejestratorze , czy mam na telefonie, czy nagrałem już na komputer? Nie mam pojęcia. I myślałem sobie kiedyś, że będę przygotowywał motywy i je nagrywał. No tak, ale w jakim folderze… Muszę to kiedyś uporządkować, bo może mam jakieś fajne rzeczy, o których zapomniałem.

Niektóre pana piosenki są pełne poezji a niektóre nawet przebojowe. Jak pisze się przebojowe piosenki?

Nie wiem.

Jak to? Piosenka Kurtyniarza chwyta za serce i szybciutko wpada w ucho. To fantastyczna piosenka bez jakiegoś zadęcia intelektualnego a jednocześnie mądra i piękna.

Moim głównym narzędziem tworzenia jest gitara. To instrument, który mam opanowany najlepiej. I na gitarze szukam sobie takiej bazy i mówię sobie: „a to mi zabrzmi a tu zrobimy przewrotnie”, nie tak jak  nie tak jak w większości popowych hitów G-dur C-dur e-moll D-dur, tylko inaczej. I tu mi pomaga  klawiatura MIDI, dzięki której mogę tworzyć na komputerze różne harmonie. Każda nuta jest dla mnie ważna. Paweł Jabłoński odpowiedzialny w Duchach Teatru za instrumenty klawiszowe i akordeon miał czasem problem z rozczytaniem , tego co sobie wymyśliłem. Czasem szukaliśmy tego akordu i zanim znalazł - a to muzyk wykształcony - to zastanawiał się, dlaczego użyłem „tego” zamiast „tamtego”? Było bardzo dużo takich zastanowień, ale też dużo eksploracji. Na przykład w ostatnim utworze „Epilog”, podczas sesji nagraniowej, przez kilka godzin z perkusistą Kamilem Stasiakiem szukaliśmy rozwiązań na to jak przełożyć to, co mam w głowie na perkusję. Były momenty zwątpienia, frustracji ze zmęczenia, ale się nie poddaliśmy i wyszło pięknie! . No jest taka baza a później idzie dalej.

Lubi pan eksperymentować w muzyce?

Tak, ale nie miałem do tego zbyt wielu okazji. Lubię sobie grać w teatrze z zespołem. Czasem zostanie się po spektaklu albo po próbie wieczorem, bierzemy instrumenty i zaczynamy grać. Zespół w teatrze jest bardzo muzyczny i to jest wspaniałe.

Skąd pan czerpie inspirację?

Lubię jak odkurzacz wydaje takie jednostajne dźwięki. I lubię to niego dostosowywać harmonie. Na przykład w klasycznej muzyce indyjskiej, czy w muzyce etnicznej i słowiańskich ludowych śpiewach , jest jakaś podstawa, a wszyscy improwizują wokół. No to, to mnie bardzo fascynuje. Lubię muzykę, która na pewno jest nieprzeciętna. A inspiruje mnie natura. Inspiruje mnie przestrzeń, jakiś rytm, który pojawia się nie wiadomo skąd, wystukany… Wczoraj niosłem do teatru zgrzewkę butelek z wodą i ciekawy rytm zrobiła rączka od tej zgrzewki. Wszędzie można znaleźć coś inspirującego.

A podczas pracy przy spektaklu?

Sam przekaz chyba. To zależy. Czasem wszystko naraz. Obraz jest szalenie ważny. Ale i tekst. Czasem chodzi o to, co mówi reżyser, który podsuwa jakieś tropy. On przecież musi wiedzieć, co chciałby osiągnąć przygotowując spektakl.

Muzyka powstaje równolegle do spektaklu?

Muzyka na pewno musi być przygotowana na próbę generalną. Jeżeli piosenka jest osią spektaklu, to wcześniej. Tak jak np. w „Niesamowitych przygodach dziesięciu skarpetek „” była już wcześniej przygotowana, ale  po konsultacjach z reżyserem. Przed pierwszą próbą miałem już zalążek piosenki przewodniej, która się przewija przez cały spektakl.

Pana pomysły w jakiś sposób ewaluowały? Koncepcja oprawy muzycznej zmieniała się w miarę jak próby postępowały?

Dopiero jak usłyszałem wszystko mogłem ocenić, coś dodać, coś przepisać. Baza już została ta sama, nie zmieniały się aranże. Jeden miałam nietrafiony, bo mnie już tak pociągnęło w „Balladzie o królu” za bardzo w dół. Bo ja wolę tworzyć w moll,. Pamiętam jak pracowałem w Teatrze Muzycznym w Gdyni i robiliśmy spektakl  w reżyserii Krzysztofa Raua, mojego profesora z Białegostoku. Mieliśmy próby i i ktoś zapytał, dlaczego kompozytor napisał tak smutno. Kompozytorem tam był Jerzy Delfer. To była muzyka grana na dwa fortepiany podczas spektaklu w Teatrze Muzycznym. I Delfer powiedział, że on pisze w moll i już. Mnie też jest bliżej do moll. Więcej w moll jest przestrzeni, zatrzymania się, refleksji nad życiem, no może moll jest bardziej poetyckie. Jakieś cierpienie…  Ale wracając do „Balladzie o królu” poszedłem bardzo mocno w tę stronę, no i ten numer skomponowałem ponownie

W „ANDER-ŚNIE” chyba wszystkie piosenki są nostalgiczne i smutne. Nie zauważyłam, żeby dla młodego widza ten smutek był jakoś przytłaczający.

Jak najbardziej. Ale w tym spektaklu – mówię o „skarpetkach” takie barwy typowo mollowe na pewno by nie się nie sprawdziły. Tutaj jest energia, w konfrontacji na scenie  takie kompozycje w tym spektaklu by nie przeszły. Pojawiłby się niepotrzebny dysonans pomiędzy energią, której spektakl ma bardzo dużo a muzyką .

Będzie płyta?

„Duchy teatru” chcielibyśmy  nagrać jeszcze raz. Materiał nagrywaliśmy szybko. Na wokale, zmiksowanie wszystkiego  mieliśmy tydzień. To był bardzo zwariowany czas. Moim marzeniem jest, żeby to zrobić jeszcze raz z tą świadomością, którą mamy teraz jak to brzmi. Ostatnio graliśmy koncert „Duchów…” tutaj na naszym dziedzińcu teatru i to już zabrzmiało tak.. W ogóle chciałbym powrócić do mojego marzenia - muzycy na żywo podczas spektakli! Bo tutaj mamy świetnych muzyków – Wojtek Stanisz (gitary basowe), Paweł Jabłoński, Kamil Stasiak, Tomasz Wiktorowicz (gitary) i Małgosia Pawluk (wiolonczela), oraz Łukasz Batko (hang drum) Na żywo jakby te „Duchy…” zrobić to było marzenie. Zupełnie to inaczej brzmi. Jak graliśmy „Urok Tuwima” z muzykami na scenie było rewelacyjnie.

Życzę spełnienia tego marzenia! A co pana inspiruje w kreowaniu granych postaci. Czy w pracy nad rolą towarzyszy panu jakiś konkretny zamysł czy idea, czy raczej chodzi o zagranie jak najlepiej? Jak to było z Czarownicą?

Przy takiej specyficznej postaci , jaką jest Czarownica w „ANDER-ŚNIE”, nie można jej po prostu odegrać, no bo co odegrać? Można zagrać jakiś utarty stereotyp, ale to pójdziemy na łatwiznę. Mnie tu najbardziej zaintrygowały kostiumy. Poza tym to, że to ja, facet, gram Czarownicę, że później okazuje się, że to Andersen był tą czarownicą i to, że jest to określona postać a nie określona płeć. Było dużo prób szukania z Tomkiem Kaczorowskim koncepcji tej postaci. Dużo propozycji padło i z mojej strony i ze strony Tomka. Zastanawialiśmy się, co się sprawdzi? Na przykład taki oniryczno-szalony, szamański taniec, jakaś zabawa z głosami… I sobie wybrałem kilka takich „klocków”, z których budowałem postać.

Ta Czarownica nie straszyła, raczej budziła sympatię.

Ona miała maskę, nie tylko fizyczną a mentalną, ponieważ była smutna i samotna. I dlatego na koniec wzbudzała współczucie. Bardzo dobrze, że postać główna nie odpychała tylko właśnie się ją lubiło – mimo tych różnych zawirowań, różnych podstępów, mimo że ona chciała coś uzyskać kosztem kogoś drugiego. To znaczy, że cel reżyserski, dramaturgiczny i aktorski został osiągnięty. Miło to słyszeć. Ona nie wiedziała kim jest, czy jest dobra, czy zła, pod koniec pierwszego aktu miotała się niesamowicie. A ona była tylko i aż nieszczęśliwa. Taki jest człowiek nieszczęśliwy, pogodnieje ł, kiedy zyskuje stabilizację czy oparcie w kimś.

Ciekawsze wydaje się panu kreowanie postaci czy praca z rekwizytem i ożywianie go?

Ale animacja to jest przekazywanie tych emocji i kreacji z aktora na przedmiot.

Czy to jest trudne?

To trzeba poczuć! Nie można tego zrobić bez kreowania roli, bo tutaj też to jest potrzebne. Trzeba mieć cały czas nakręcający się monolog wewnętrzny. Trzeba wiedzieć co, gdzie i jak. Bo inaczej jest… pusto a jeżeli się jest całym w tym np. kubku to można wiele pokazać. Trzeba poczuć, w każdej swojej tkance, przenosić wszystko co chcemy przekazać na tę filiżankę czy kubek. Nie jest to łatwe. Ale to jest takie samo aktorstwo. Bo te emocje przenosi się na przedmiot. Niby jesteśmy za nim schowani, ale nie do końca. I jeżeli nie będziemy mieć tego przygotowania, wiedzy, otwartości, ciekawości, to pójdziemy po najmniejszej linii oporu. Zwrócimy się do swoich nawyków, najprostszych reakcji, wybierzemy to, co jest dostępne, łatwe. Nie tędy droga.

W jaki sposób pan pracuje nad ożywieniem przedmiotu?

Trzeba być z tym przedmiotem. Trzeba go powąchać, popatrzeć na niego jak wygląda, podotykać, posłuchać. Może coś w nim śpiewa, może wydaje jakiś szczególny dźwięk? Mamy skłonność do antropomorfizacji. Jak mamy filiżankę to mamy ucho. Jakby miała dwa ucha, to już mamy dwoje uszu i byłaby buzia. Dostrzegamy te kształty. Tutaj przypomina nam ten kształt głowę a tutaj mamy oko. Przypomina nam to bardziej ludzką formę a możemy tego nie robić i traktować np. miskę jak zwykłą miskę. No… Trzeba zgłębić. To było ciekawe na studiach, które kończyłem. Dużo pracowało się z przedmiotami, żeby je eksplorować i eksplorować nimi przestrzeń. Jeżeli dobrze się to robi z przedmiotem, to później już lepiej będzie się pracować z lalką. Bo lalka to też jest przedmiot, na który przenosimy wszystkie swoje emocje z własnego ciała - frustracje, zdenerwowanie czy śmiech. My musimy to najpierw czuć w środku, bo inaczej nie przeniesie się nic na lalkę. To będzie tylko jakaś machająca nakładka na rękę, która poci tę rękę a nie lalka.

Wynika z tego, że jest to bardzo trudna, emocjonalna i fizyczna praca.

Tak, jest. Ale jest piękna!

A czy do pracy z przedmiotem i lalką też są potrzebne inspiracje?

Myślę, że na pewno! Każdy czymś się inspiruje, to nie bierze się z powietrza. Bierze się inspirację od tego przedmiotu, który się animuje na przykład. No muszę wiedzieć, ile on waży, jaką ma powierzchnię, bo jego gładkość czy chropowatość może mnie zainspirować. Albo kształt, no, cokolwiek. Kolor. Dokładnie wszystko. Czy jak filiżanka spadnie, to się rozbije? Piękna śmierć takiej filiżanki! O i już! Taka etiuda mi teraz przyszła do głowy! Filiżanka i cukiernica, ona do niej nie pasuje i postanawia popełnić samobójstwo. Straszny temat, ale filiżanka zsuwa się ze stolika, bach – rozbija się i światło gaśnie. I mamy widzów pozostawionych z tym zaskoczeniem. No może być inaczej, filiżanka zakocha się w łyżce, bo przecież idealnie pasują do siebie.

Z dużym zaangażowaniem pan o tym opowiada, to znaczy, że jest pan pasjonatem swojego zawodu.

Ojej, zdecydowanie tak! Wszystko mnie interesuje, montaż, reżyseria świateł. Nawet meble buduję. Praca w drewnie jest trochę jak aktorstwo. Najpierw ma się po prostu tekst a tu jest blok drewna, z którego coś się tworzy. Nie używa się matrycy, tylko tworzy się nowe, inne, żeby szukać, żeby siebie samego zaskakiwać. Najgorzej jak przyjdzie w życiu artysty takie coś jak nuda, rutyna, brak zaciekawienia.

A pojawia się?

Czasem jesteśmy po prostu zmęczeni i jest to naturalny etap pracy. Bywa, że dwa tygodnie przed premierą to czas największych spięć, zwątpień każdemu ulewają się emocje. Krew, pot i łzy! A potem opadają emocje, bo już się przeleją i dopiero następuje koniec, który jest tak naprawdę początkiem. Bo premiera to jest dopiero początek pracy nad spektaklem. Na przykład po trzech pokazach „Dziesięciu skarpetek” już ten spektakl inaczej wygląda. Już gdzieś indziej kładziemy nacisk i inaczej energia jest rozłożona. Tu przyspieszamy, tam zwalniamy. Jak zaczynamy czuć się pewnie” w tych naszych rolach, zmienia się wiele rzeczy, bo w teatrze wszystko jest żywe. A dopóki jest żywe, to jest dobrze.

Jest pan bardziej aktorem, lalkarzem czy muzykiem?

Lalkarz to aktor. To rozdzielanie aktor i lalkarz jest bez sensu. Na Zachodzie przez to, że aktorzy wchodzą w różne przestrzenie i rodzaje teatru to po prostu są aktorami. A w Polsce tak się utarło, że lalkarze to aktorzy dla dzieci, głupie pacynki a właśnie nie. Ja cały czas z tym walczę. Jak na teatr formy ktoś mówi teatrzyk albo na lalkę na kiju pacynka, to mnie szlag trafia. Wszystko tu ma swoją nazwę. To jest teatr ożywionej formy. To jest dla nas drażliwy temat, jesteśmy po prostu aktorami. Aktorzy musicalowi też są aktorami, tylko innymi narzędziami operują. To się zresztą przenika. Teatr dramatyczny szuka czasem rozwiązań w teatrze formy a teatr formy szuka czasem gdzieś indziej. A teatr tańca, znowu szuka… Ja nie jestem za rozdzielaniem tego tak radykalnie.

Czyli przede wszystkim aktor. A muzyk?

Lubię muzykować. Muzyk może nie, ale pasjonat. Marzy mi się kiedyś tutaj zrobić takie słowiańskie, bałkańskie, ukraińskie granie na instrumentach, które mają ludową duszę i rodowód.

Zatem, przede wszystkim aktor.

Najpierw ojciec i mąż, potem aktor. Muzyk… Mnie po prostu dużo rzeczy interesuje. Kolejnictwo nawet mnie też interesuje.

Czego mogę zatem panu życzyć? Tego wymarzonego koncertu na żywo?

O tak. I tego, żebyśmy grali spektakle regularnie, a widownia tłumnie na nie przychodziła.

Tego życzę! Dziękuję za rozmowę



poniedziałek, 28 czerwca 2021

„Edward drugi” w Teatrze Nowym w Łodzi na zakończenie sezonu, czyli groteska na czasy nam współczesne - recenzja

 

Trudno sobie wyobrazić lepsze zakończenie sezonu. Po dwóch czerwcowych  realizacjach, które nie do końca mnie przekonały, „Edward drugi” okazał się spektaklem bardzo udanym, w którym właściwie nie znajduję słabych stron.  

Spektakl powstał według autorskiego dramatu Waldemara Śmigasiewicza i jest wariacją na temat dalszych losów Edka z „Tanga” Sławomira Mrożka. Sam fakt nawiązania do Mrożka już jest w moich oczach wielkim plusem. I choć bardzo często „kontynuacje” , „wariacje”, „inspiracje” nie bardzo się udają, to w przypadku tego spektaklu tak przykra sytuacja nie miała miejsca. Z powodu okoliczności i decyzji władz prapremiera „Edwarda drugiego” była wielokrotnie przekładana, ale na szczęście udało się ją zorganizować na zakończenie sezonu. Na szczęście, bo to spektakl bardzo dobry i bardzo ważny.

Realizatorzy z dużą bezwzględnością obnażyli w nim mechanizmy władzy, z całą jej kłamliwą perswazją, budowaniem nieprawdziwych życiorysów, frazesami i  pozorowaną głębią myśli. Pokazali ludzi o wybujałych ambicjach i załatwiających prywatne interesy pod osłoną idei podkręconych wizją narodu wybranego, ludzi pustych, wyzutych, odartych z wartości i bojących się ich. Bo potrzeba władzy nie jest wartością – jest po prostu potrzebą. Gdyby tak rozejrzeć się po scenie politycznej i odsunąć od siebie różne sympatie i antypatie, to kogo zobaczymy? Edków i kapelanów, zblazowane żony i rozcwaniakowanych doradców. Jakże to prawdziwe!.. I smutne.


Edward drugi/ reż. Waldemar Śmigasiewicz/ prapremiera 25.06.2021/ na zdjęciu: Gracjan Kielar, Piotr Cyrwus/ fot. HaWa


Akcja „Edwarda drugiego” rozgrywa się w kamienicy, której właścicielem jest Edek, w przestrzeni o nieskomplikowanej, oszczędnej scenografii a mimo to w przestrzeni zbudowanej w sposób kompletny. Nie pojawiają się w niej żadne zbędne elementy. Duże wrażenie zrobiła na mnie scenografia i kostiumy zaprojektowane przez Magdalenę Gajewską. Zaścianek emocjonalny, zaścianek merytoryczny, zaściankowa władza – ściany mieszkania Edka przypominały nie pierwszej urody płot wiejskiej zagrody. Bardzo wiele to mówiło o jakości przywództwa, o strachu, o odgrodzeniu się od rzeczywistości i uporczywym tkwieniu w wyimaginowanej wielkości posiadanej władzy. Czyżby Edek żył w oderwaniu od rzeczywistości chroniąc się przy tym przed innymi mieszkańcami kamienicy? Tak. A czy przy takich uwarunkowaniach można podejmować dobre decyzje? Żyjąc w oderwaniu od rzeczywiści i wciąż na nowo utwierdzając się w złudnym  poczuciu własnej wielkości? Sądzę, że nie. Zatem ściany chroniły Edka przed światem zewnętrznym, pozwalając mu tkwić w złudzeniu posiadania władzy, bycia autorytetem decydującym o życiu innych. Pomysł, żeby najcenniejsze dla Edwarda przedmioty, których posiadania wstydził się zresztą przed innymi, schować w starej wersalce również był doskonały. I leżący z boku sceny kryształowy żyrandol, w którego miejsce zawieszono dzwon (znowu symbol głośnej pustki albo pustej potęgi ) – także był ciekawym, pozornie nieważkim elementem scenografii. Brawo, doskonale zagospodarowana przestrzeń.


Edward drugi/ reż. Waldemar Śmigasiewicz/ prapremiera 25.06.2021/ na zdjęciu: Piotr Cyrwus, Michał Filipiak/ fot. HaWa


Edek a właściwie Edward drugi to postać, która stanowiła oś spektaklu i nie była postacią oczywistą. Nie była jednoznacznie zła ani jednoznacznie dobra. Raz wzbudzał złość, raz sympatię, by po chwili mu współczuć. Był naiwny ufając swojej potędze i jednocześnie bezwzględny w osiąganiu celu. Był władczy i podporządkowany. To musiało skończyć się po prostu śmiesznością, ale taką, do której najtrudniej przyznać się przed samym sobą. Edka zagrał Piotr Cyrwus, który - miałam wrażenie - z dużą przyjemnością kreował graną postać a właściwie stawał się nią. Po kilkunastu  minutach spektaklu już nie przyglądałam się temu, co i jak Cyrwus gra, ale w napięciu śledziłam zmagania Edwarda. A w Edwardzie cały czas tkwił dawny Edek z jego wątpliwościami i brakiem pewności siebie, ukrywający w czeluściach wersalki swoje tajemnice.

Edek Śmigasiewicza miał żonę i trzech synów. Alicja (Maja Berełkowska), żona Edka od początku sprawiała wrażenie znudzonej jego karierą i miała żal, że kompletnie pomija jej emocjonalne potrzeby. Odczuwała też chyba niespełnienie, także w roli matki, bo najmłodszy syn Miłoszek (grany przez Michała Filipiaka) wymknął się jej koncepcji wychowawczej. Alicja miała zresztą do Edka i o to pretensje. W ogóle teraz myślę sobie, że taka zblazowana kobieta zniecierpliwiłaby chyba każdego i w konfrontacjach tych dwu postaci moja sympatia była po stronie Edwarda drugiego. Uważam zresztą, że jego postać Piotr Cyrwus zagrał pierwszorzędnie, z dużym zaangażowaniem, ale i namysłem. Właściwie nie wyobrażam sobie teraz nikogo innego w tej roli.


Edward drugi/ reż. Waldemar Śmigasiewicz/ scena zbiorowa/ fot. HaWa



Świetnie zaprezentował się również Sławomir Sulej. Jako Kapelan był mistrzem perswazji. Unikając bycia na świeczniku władzy, czerpał korzyści wynikające z manipulowania Edkiem. To była bardzo zręcznie skonstruowana postać. Zresztą i pozostali aktorzy zaprezentowali się bardzo dobrze. A mieliśmy tutaj cały katalog charakterów: cwaniakujący ministranci (Adam Mortas i Kacper Gaduła-Zawratyński), ofiary nadmuchanej wielkości Edka, czyli Elenonora (Barbara Dembińska), która wyznawała zasadę chowania głowy w piasek i Stomil (Przemysław Dąbrowski), w którym jeszcze tliła się iskierka buntu i męskości. Był też przebiegły propagandowy dziennikarz Susieł (Tomasz Kubiatowicz), dziecinny Miłoszek (Michał Filipiak) eksperymentujący z przynależnością do fanatyków i ekstremistów a tak naprawdę niedojrzały, młody mężczyzna, któremu zabrakło rodzicielskiej miłości. No i był jeszcze Władek (Gracjan Kielar), poeta i filozof - pisarz, który widział aż nadto wyraźnie, że droga, którą wybrał Edek jest drogą donikąd. Był odważny w wyrażaniu własnych uczuć i poglądów, ale i tchórzliwy wobec Kapelana. To była pozytywna postać. Ale czyż i jego postawa i wybory nie prowadziły donikąd? Czyż nie był tak samo przegrany jak Edek?

Generalnie rzecz ujmując spektakl oparto na bardzo dobrze napisanej sztuce, został on pierwszorzędnie przygotowany, zrealizowany i zagrany. To jedna z takich realizacji, która bezpośrednio dotyka naszej codzienności i dlatego nie pozostawia widza obojętnym na przekaz. Mam nadzieję, że spektakl ten zagości na dłużej w repertuarze Teatru Nowego.

 

 

***

"Edward drugi"
- W. Śmigasiewicz

Teatr Nowy im. K. Dejmka w Łodzi
Prapremiera: Duża Scena, 25 czerwca 2021 r.

 

Realizatorzy:

Reżyseria: Waldemar Śmigasiewicz
Tekst: Waldemar Śmigasiewicz
Asystent reżysera: Gracjan Kielar
Scenografia, kostiumy, światła: Magdalena Gajewska
Muzyka: Mateusz Śmigasiewicz
Inspicjent: Agnieszka Choińska

Występują:


Maja Barełkowska (gościnnie) (Ala)
Barbara Dembińska (Eleonora)
Piotr Cyrwus (gościnnie) (Edek)
Przemysław Dąbrowski (Stomil)
Michał Filipiak (gościnnie) (Miłoszek)
Kacper Gaduła- Zawratyński (gościnnie) (Ministrant)
Gracjan Kielar (Władek)
Tomasz Kubiatowicz (Susieł)
Adam Mortas (Ministrant)
Sławomir Sulej (Kapelan)


wtorek, 15 czerwca 2021

"Bezimienny/Nieznany" Łukasza Batko w Teatrze Pinokio w Łodzi - recenzja

 

Jeżeli ktoś sięga po temat głośny i wielokrotnie trawiony przez media, istnieje spore ryzyko, że to, co stworzy nie da się oglądać. Ale w przypadku „Bezimiennego/Nieznanego” tak przykra sytuacja nie miała miejsca – wprost przeciwnie.  O zjawisku uchodźctwa, jego źródłach i konsekwencjach opowiedziano subtelnie, mądrze, wielopłaszczyznowo i - pomimo niewątpliwie emocjonalnego zaangażowania się artystów w tworzenie spektaklu – obiektywnie. Nie było w realizacji przesady, była za to dyskretna refleksja. Opowiedziano historię smutną, chwilami porażającą umysł i wrażliwość widza. Nawet nie próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego teatr lalek, teatr formy, ma większą siłę oddziaływania niż teatr dramatyczny czy opera. Tak się po prostu dzieje a odpowiedź być może kiedyś przyjdzie sama.


Proj. Monika Kryszczyńska i Piotr Henryk Osak



Twórcy spektaklu, który miałam przyjemność obejrzeć 4 czerwca w Teatrze Pinokio w Łodzi, inspirowali się literaturą z serii „Wojny dorosłych, historie dzieci”, powieścią graficzną „Przybysz” Shaun Tan’a, „Wędrówką Nabu” Jarosława Mikołajewskiego oraz - to ważne! - wspomnieniami emigrantów.  Z tych inspiracji narodziła się spójna, dobrze przemyślana narracja łącząca różne wątki w jedną opowieść o podróży grupy uchodźców, których jakże różny los rzucił ku nieznanemu. Niewątpliwie każdego z nas w jakiś sposób dotyka los migranta, tak czy inaczej trafiamy w miejsca i środowiska, gdzie czujemy się inni, obcy, nie na swoim miejscu. Wielu z nas ma bliskich, którzy z takich czy innych przyczyn opuścili dom i ojczyznę, może nawet zostali z niej wygnani przez wojnę, biedę albo brak akceptacji. Te różne aspekty uchodźctwa artyści zapakowali do walizek, z których następnie zbudowali burty okrętu unoszącego podróżujących gdzieś ku nieznanym lądom. Piękna impresja. I piękna myśl scenografów.

Twórcy spektaklu sięgnęli  po różne formy teatralne. Inscenizacja balansowała na pograniczu teatru lalek, teatru wizualnego i teatru fizycznego. Wzbogacono ją  elementami tańca w powietrzu, projekcjami wideo i muzyką tworzoną na żywo. Była to inscenizacja bardzo dynamiczna. Artystom szybko  udało się zaangażować widzów i pobudzić ich aktywność. Publiczność  zasiadła w przestrzeni  a właściwie na pokładzie okrętu skonstruowanego przez twórców  scenografii z walizek i miała realny wpływ na losy bohaterów spektaklu. Bardzo duże wrażenie wywarła na mnie scena, w której publiczność na drodze głosowania wybrała walizkę o wnętrzu pełnym jakiś kolców, po których stąpała lalka animowana przez Żanetę Małkowską. Jedna decyzja, jeden głos może kogoś skazać na ból i cierpienie! Ta myśl nadal we mnie tkwi a przecież od pokazu spektaklu minął już jakiś czas. Jeszcze jedna scena z lalkami zapadła mi głęboko w pamięć. Była nie tylko przejmująca w swojej wymowie, ale i wyjątkowo pięknie zainscenizowana. Zamknięty w walizce dom szczęśliwej rodziny, który ukazuje się oczom publiczności po otwarciu walizki, niespodziewanie zostaje zniszczony. Wojna. Obraz rozpaczy. To przechodzenie ze świata realnego w świat lalek było naprawdę niezwykłe. No tak, ale który z tych światów jest prawdziwy? Wtedy wydawało się, że prawdziwym jest ten zamknięty w walizce.

Tego rodzaju inscenizacyjnych smaczków pojawia się w spektaklu dużo. Fantastyczne lalki, świetna scenografia (brawo za pomysł i realizację!), oszczędność symboli, sugestywne projekcje, muzyka wzmacniająca wymowę poszczególnych scen… Dlatego, pomimo że aktorsko było trochę „nierówno”, „Bezimienny/ Nieznany” ma aż nadto atutów, by móc szczerze docenić wartość tej realizacji. Mam cichą nadzieję, że Łukasz Batko i Grupa Gra/nice już planują kolejny spektakl. Brawo!

 

Teatr Pinokio w Łodzi

04.06.2021

Pomysł i realizacja: Łukasz Batko
Opieka artystyczna: Magdalena Miklasz
Muzyka: Łukasz Batko
Scenografia: Anna Adamiak, Radosław Pacholczyk, Aleksandra Batko, Masza Lesiak-Batko, Żaneta Małkowska, Łukasz Batko
Lalki: Justyna Bernadetta Banasiak
Wizualizacje: Piotr Henryk Osak
Plakat: Monika Kryszczyńska i Piotr Henryk Osak
Grafika: Marta Kazimierczak

Obsada: Aleksandra Batko, Masza Lesiak-Batko, Żaneta Małkowska, Łukasz Batko

Projekt zrealizowany przez Grupę Gra/nice we współpracy z Teatrem Pinokio w Łodzi w ramach sfinansowanego ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego stypendium Młoda Polska dla Łukasza Batko na rok 2020.

środa, 9 czerwca 2021

Zakończenie Turnieju Polskich Akademii Muzycznych

 

W niedzielę 6 czerwca koncertem finałowym zakończył się Turniej Polskich Akademii Muzycznych. Tegoroczna edycja Turnieju - odbywająca się w Teatrze Wielkim w Łodzi - była prezentacją sopranistek i tenorów – studentów zgłoszonych do konkursu przez macierzyste uczelnie artystyczne. Podczas dwudniowych przesłuchań wystąpiło łącznie 17 młodych artystów. Patronem turnieju był Romuald Tesarowicz - wybitny śpiewak, bas, wieloletni solista Teatru Wielkiego w Łodzi.

Uczestników Turnieju oceniało Jury w składzie: Ryszard KarczykowskiJoanna WośDariusz StachuraMateusz Borkowski i Michał Kocimski. Obradom przewodniczył Ryszard Karczykowski - wieloletni solista największych scen operowych na świecie, m.in. w Covent Garden w Londynie, Staatsoper oraz Volksoper w Wiedniu czy  Deutsche Oper w Berlinie. Jest profesorem klas śpiewu w Akademii Muzycznej w Krakowie i Warszawie oraz prowadzi kursy mistrzowskie w wielu krajach Europy i w Japonii oraz zasiada w jury międzynarodowych konkursów wokalnych. Członkowie Jury zwrócili uwagę na wysoki poziom przygotowania wokalnego młodych solistów i ambitny repertuar.


Jury konkursu, fot. J. Miklaszewska


Wszystkim uczestnikom Turnieju gratuluję pięknych głosów, odwagi w doborze repertuaru i umiejętności radzenia sobie z tremą. Kolejna edycja Turnieju Polskich Akademii Muzycznych w Teatrze Wielkim w Łodzi odbędzie się już za rok. A oto wyniki konkursu:

 

 Kategoria sopranów: 

I miejsce
Karolina Podolak
Akademia Muzyczna im. Karola Szymanowskiego w Katowicach
Rok II, studia magisterskie
Klasa prof. dr hab. Ewy Biegas
Przy fortepianie – Marcin Werner
Program:

1.       Ambroise Thomas Je suis Titaniaaria Mignon z II aktu opery „Mignon”

2.       Feliks Nowowiejski Kazała mi mama  27 nr 5


Karolina Podolak, fot. J. Miklaszewska


II miejsce 
Justyna Kopeć
Akademia Muzyczna im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy
Rok I, studia magisterskie
Klasa prof. dr hab. Hanny Michalak
Przy fortepianie – Michał Kuzimski 
Program:

1.       Jules Massenet Il est doux, il est bonaria Salome z I aktu opery „Herodiada”

2.       Karol Szymanowski We mgłach 2 nr 3


III miejsce 
Paulina Jabłonka
Akademia Muzyczna im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi
Rok IV, studia licencjackie
Klasa dr Doroty Wójcik
Przy fortepianie – Iwona Jakubowska 
Program:
 

1.       Antonin Dvorak Měsíčku na nebihlubokém aria Rusałki z I aktu opery „Rusałka”

2.       Stanisław Niewiadomski Otwórz Janku 39 nr 2


Kategoria tenorów: 

I miejsce

Stanisław Napierała
Akademia Muzyczna im. Karola Szymanowskiego w Katowicach
Rok II, studia licencjackie
Klasa prof. dr hab. Ewy Biegas oraz mgr Łukasza Gaja
Przy fortepianie – Marcin Werner
Program: 

1.       Wolfgang Amadeusz Mozart Il mio tesoroaria Don Ottavio z II aktu opery „Don Giovanni”

2.       Konstanty Gorski Mazurek Jesienny nr 12 ze zbioru „12 pieśni Konstantego Gorskiego”


Stanisław Napierała, fot. J. Miklaszewska


III miejsce ex aequo: 


Bartosz Gorzkowski
Akademia Muzyczna im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu
Rok II, studia magisterskie
Klasa prof. dr hab. Tomasza Zagórskiego i prof. Wojciecha Maciejowskiego
Przy fortepianie – Marcin Werner
Program:

1.       Gioacchino Rossini Misero me…Giusto ciel” recytatyw i aria Władysława z II aktu opery „Zygmunt”

2.       Mieczysław Karłowicz Najpiękniejsze piosnki  4

Maciej Jesiołkiewicz
Akademia Muzyczna im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi
Rok II, studia magisterskie
Klasa prof. dr Krzysztofa Bednarka
Przy fortepianie – Katarzyna Sajdak-Widera
Program:

1.       Ruggero Leoncavallo .. Vesti la giubba aria Cania z I aktu opery „Pajace”

2.       Tadeusz Szeligowski Arion  39 nr 2


II miejsca nie przyznano.


Fot. J. Miklaszewska

Zapamiętajmy te nazwiska!


[na podstawie mat. nad.]


XXVII Łódzkie Spotkania Baletowe - zapowiedź wydarzenia

  Już za kilka dni, bo 26 kwietnia rozpoczynają się Łódzkie Spotkania Baletowe. Tym razem publiczność będzie mogła obejrzeć sześć choreograf...