Niezbyt często wystawiana „La Fanciulla del West” Giacoma Pucciniego
pozostaje w cieniu „Toski”, „Madamy Butterfly” i „Cyganerii”. Sam kompozytor
uważał tę operę za swoje najdoskonalsze dzieło i trudno się z tym nie zgodzić.
I choć zdecydowanie bliższa jest mi „Tosca” to niezbyt często graną historię
Minni obejrzałam z zaciekawieniem. Premiera „Dziewczyny z Dzikiego Zachodu” w
reżyserii Karoliny Sofulak odbyła się w minioną sobotę 17 grudnia w Teatrze Wielkim w
Łodzi. Wielka szkoda, że realizatorzy nie uniknęli błędów.
Spektakl ze względu na libretto o zabarwieniu sensacyjnym
dawał duże możliwości dramaturgiczne. Z drugiej jednak strony z powodu budowy
wystawianego dzieła, które bardziej przywodzi na myśl poematy symfoniczne a nie
„tradycyjne” opery, wymagał od solistów nie tylko zacięcia aktorskiego, ale i
silnego głosu. Niestety realizacja – biorąc pod uwagę bardzo wyskoki poziom
samego dzieła - obnażyła niedoskonałości zarówno w zakresie reżyserii jak i
wykonawstwa. Brawurowe prowadzenie orkiestry zamiast zachwycać niestety przeszkadzało
w słuchaniu solistów, niejednokrotnie skutecznie
zagłuszając ich w bardziej lirycznych momentach, w których wyrażenie emocji wymagało
wyciszenia głosu a nie jego nadmiernej eksploatacji. Czyż orkiestra nie powinna
współbrzmieć ze śpiewakiem i mu towarzyszyć a nie rywalizować z nim o uwagę
publiczności? A tu miałam nieprzyjemne wrażenie, że dyrygujący podczas premiery
Wojciech Rodek chce być pierwszoplanową postacią spektaklu. Tak być nie
powinno.
Fot. J. Miklaszewska |
Być może z tego powodu partie Minni śpiewane przez Dorotę Wójcik nie zabrzmiały jak powinny, bo miejscami po prostu nie było jej słychać. I choć doceniam świetnie wyszkolony głos to jednak tego wieczoru wcale mnie nie zachwycił. Również aktorsko było coś nie tak. Ta wersja Minni mnie nie przekonała. Trudno było mi uwierzyć, że kobieta utrzymująca się ze słabości mężczyzn, nauczona męskich zachowań i świetnie posługująca się bronią tak łatwo i nieporadnie pozwala sobie ją odebrać, by natychmiast z taką swobodą flirtować z Johnsonem odziawszy się w sukienkę i buciki na obcasach. Zabrakło wejścia głębiej w postać i przemyślenia jej motywacji. Minni w mojej ocenie okazała się postacią wyrachowaną i po babsku przebiegłą a Pucciniemu wszak chodziło chyba o wielką i namiętną miłość? Czyż nie?
Grymaszę dlatego, że reżyserująca spektakl Karolina Sofulak
narzuciła konwencję dramaturgiczą, która na pewno sprawdziłaby się w teatrze
dramatycznym, ale niekoniecznie w operowym. Przede wszystkim w pierwszym akcie
pojawiło się – jak na teatr operowy - zbyt wiele postaci na scenie równocześnie,
których zadaniem było grać rolę, co wprowadziło straszliwy chaos - nie bardzo
wiadomo było kto i co śpiewa a elementy chóralne zaśpiewano nierówno (niestety
podobne nierówności pojawiały się i w dalszej części spektaklu). Obecność niektórych
postaci na scenie nie miała żadnego uzasadnienia dramaturgicznego. Podpieranie
ścian mija się bowiem z celem. Co prawda kompozycja na pierwszy rzut oka może i
wydawała się malownicza, ale… No właśnie. Był bałagan, który skutecznie
odwracał uwagę od muzyki i śpiewu. Podobnie było w trzecim akcie, ale w znacznie
mniejszym zakresie.
Fot. J. Miklaszewska |
Ciekawie w kontekście tej realizacji zaprezentowała się nietypowa,
mocno symbolizująca scenografia. Miała właściwy plan i proporcje a przy tym została
sensownym wykorzystana. Plus doskonale wyreżyserowane światła i animacje, które
nie tylko dopełniły libretto, ale i bardzo zgrabnie przeprowadziły widza przez
wydarzenia rozgrywające się poza planem sceny. Nieźle wkomponowały się
kostiumy, dość zachowawczo potraktowane, ale właściwie co tu jeszcze można
wymyśleć w kontekście stroju kowboja? Realizacja od strony plastycznej wyglądała
nawet nieźle, ale trochę szkoda, że projektantka nie miała ochoty na bardziej
ryzykowne pomysły. Wybrała rozwiązanie bezpieczniejsze. Tym bardziej doceniam
pracę Kamila Lendy. Tu muszę zwrócić uwagę i na to, że publiczność wchodzącą na
widownię przywitała podniesiona kurtyna – to także element najwyraźniej zainspirowany
teatrem dramatycznym. Dodatkowo część wydarzeń została na widownię po prostu przeniesiona i soliści
wchodzili wejściem przeznaczonym dla publiczności. To zabieg także często spotykany
w teatrach dramatycznych. Te elementy bardzo przyciągały uwagę widzówi i
angażowały ją w pozytywny sposób. Tym bardziej należało baczniej zwrócić uwagę
na walor aktorski występów poszczególnych solistów.
Fot. J. Miklaszewska |
Ale niektórzy poradzili sobie z tym zadaniem doskonale! Niewątpliwie ten wieczór należał do Dominika Sutowicza śpiewającego partię Dicka Johnsona / Ramerreza. Swoje pierwsze wejście mocno zaakcentował pięknym, silnym tenorem i świetnie graną rolą. Dick był złodziejem i romantykiem, ale jak najbardziej byłam skłonna uwierzyć w jego przemianę i obietnice porzucenia tej wątpliwej profesji dla miłości. Świetne sceny z Dorotą Wójcik były pełne wdzięku i erotycznego iskrzenia. I można obyć się bez turlania po scenie? Można! Nie będę jednak znowu wracać do Casanovy. Obiecuję, że zrobiłam to ostatni raz. No i muszę też przyznać, że w drugim akcie Dorota Wójcik w duetach z Sutowiczem była zdecydowanie lepsza niż w pierwszej części spektaklu. Poza śpiewaniem mogła jeszcze grać, ale dostała do tego przestrzeń. Zresztą jestem zdania, że obecność Dominika Sutowicza robiła wszystkie sceny. Brawo! Warto jednak wspomnieć i o innych artystach, którzy doskonale zaprezentowali się podczas wieczoru premierowego. Świetna była, z malutką co prawda partią, ale nie szkodzi, Olga Maroszek jako Wowkle. Ma ona nie tylko piękny glos, ale i wyrazistą mimikę, którą świetnie zagrała. Dobrzy byli również Rafał Pikała (Joe Castro) i Jan Okraska (Sonora). Mocne głosy, nieudawana swoboda, dobra gra. Miałam dużą frajdę przyglądając się ich występowi i myślę, że chyba warto byłoby częściej korzystać z ich umiejętności.
Fot. J. Miklaszewska |
Natomiast rozczarowaniem dla mnie był występ Viktora Yankovskyi’ego. W pierwszych minutach wypadł nawet dobrze. O, nieźle – myślałam. Ale niestety im dalej, tym było gorzej. Do partii szeryfa Jacka Rance’a przy tak dynamicznej kompozycji jego baryton na dłuższą metę okazał się zbyt słaby, jakby ugrzązł nawet nie w krtani a – co wydaje się całkiem niemożliwe - w tchawicy i za nic nie chciał wyjść. Na koniec wydobywał dźwięki tak przytłumione, że kłóciło się to dużą ekspresją odmalowaną na twarzy tego artysty. Trzeba jednak przyznać, że pasował do roli szeryfa od strony wizualnej, myślę tu o typie urody i charakterze – szczupły, drobny, wyrazisty. No, ale to cały czas jest jednak teatr operowy a nie dramatyczny.
Fot. J. Miklaszewska |
Dziewczyna z Dzikiego Zachodu
- Giacomo Puccini
Autor libretta: Guelfo Civinini i Carlo Zangarini
Teatr Wielki w Łodzi
Premiera 17.12.2022
Realizatorzy:
Kierownictwo muzyczne: Wojciech Rodek
Reżyseria: Karolina Sofulak
Dekoracje: Kamil Lenda
Kostiumy: Zuzanna Markiewicz
Reżyseria świateł: Kamil Lenda
Projekcje multimedialne: Radosław Cabała
Współpraca muzyczna: Mieczysław Unger
Przygotowanie chóru: Maciej Salski
Asystenci reżysera: Adam Grabarczyk, Waldemar Stańczuk, Jan Kanty Zienko
asystentka kostiumografa: Anna Adamiak
Inspicjenci: Zbigniew Pawełczyk, Andrzej Kowalik
Dyrygent: Wojciech Rodek
Obsada:
Minnie: Dorota Wójcik
Jack Rance: Viktor Yankovskyi
Dick Johnson Alias Ramerrez: Dominik Sutowicz
Nick: Dawid Kwieciński
Ashby: Witold Tomczyk
Sonora: Jan Okraska
Trin: Mariusz Budkowski
Sid: Jan Szurgot
Handsome: Nikhil Goyal
Harry: Marcin Ciechowicz
Joe: Artur Mleko
Happy: Michał Barański
Jim Larkens: Robert Ulatowski
Billy Jackrabbit: Arkadiusz Jakus
Wowkle: Olga Maroszek
Jake Wallace: Arkadiusz Anyszka
Joe Castro: Rafał Pikała
Kurier: Krzysztof Dyttus
Baryton: Romual Kisielewski
Chór męski i Orkiestra Teatru Wielkiego w Łodzi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz