poniedziałek, 9 grudnia 2024

Igloo w Paryżu, czyli nowa odsłona "Cyganerii" w Teatrze Wielkim w Łodzi - recenzja



W ramach Festiwalu Puccinowskiego w Teatrze Wielkim w Łodzi, w sobotę 7 grudnia wielbiciele opery obejrzeli premierową Cyganerię Giacoma Pucciniego, czteroaktowe dzieło muzyczne z 1896 roku inspirowane powieścią "Sceny z życia cyganerii" Henriego Murgera. To czwarta realizacja „Cyganerii” w TWŁ.


Cyganeria to zestawienie dość luźno powiązanych ze sobą scen, z których każda opowiada o czymś innym i ma inny wydźwięk emocjonalny. Akcja rozgrywa się w Paryżu około 1830 roku. Głównymi bohaterami są hafciarka Mimì i grupa artystów, typowych przedstawicieli paryskiej bohemy tamtych czasów. Sama historia przedstawia się dość prosto, żeby nie rzec – banalnie: pisarz romansuje z hafciarką, zrywają, żeby później się zejść i ostatecznie rozstają się nieodwracalnie, bo na koniec Mimi umiera na gruźlicę. Bez wzlotów, bez upadków, od początku do końca będąc na dnie - ot, taka tam historyjka na niezmiennym i dość niskim poziomie emocjonalności wynikającym z pogodzenia się z losem i życiem dniem codziennym. I tak też została odegrana - powierzchownie, pomimo drzemiącego w niej potencjału dramatycznego.


Fot. J. Miklaszewska


W całej realizacji zdecydowanie najsłabszym punktem obok samej dramaturgii, była poszatkowana stylistycznie - do granic możliwości - scenografia, której przede wszystkim zabrakło spójności a pojawiło się w niej niemal wszystko. W zasadzie zastosowane rozwiązania wydawały mi się być bardzo przypadkowymi, podporządkowanymi chyba konieczności zagospodarowania sceny za wszelką cenę i to wszelkimi możliwymi do wykonania pomysłami. I o ile w pierwszej scenie scenografia mogła zrobić dobre wrażenie, to przecież należało ją udziwnić wzorując się na baśniowych realizacjach z teatru lalkowego. I to tylko po to, żeby niemal natychmiast przejść do rozwiązań musicalowych i sylwestrowego klimatu, który skutecznie odwracał uwagę od solistów. Końcowe sceny w dodatkowo udziwnionej scenografii były chyba najgorsze z całej realizacji. Elementy mieszkania Rodolfa zostały rozsunięte i zastąpione bryłami z białego kartonu, chyba miało to zasugerować jakieś zamrożenie, zimę, biedę (bo nie ma czym napalić w piecu) a może schyłek życia. Trochę to przypominało zdemolowane eskimoskie igloo. Nie bardzo jestem w stanie znaleźć uzasadnienia dla takiej koncepcji, bo ani to realizm, ani futuryzm a jeżeli metafora to jakże oderwana od poprzednich scen. Ostatnia scena, kończąca cały spektakl znowu z innej bajki, może z kinowej wersji „Gwiezdnych wojen”, z tym że znacznie gorsza, bo „Gwiezdne wojny” to lata odległe.



Fot. J. Miklaszewska



Spektakl niewątpliwie uratowała orkiestra pod mądrym kierownictwem Rafała Janiaka potrafiącego doskonale zespolić inscenizację, która przecież estetycznie została strasznie rozbita. Była to bowiem realizacja przede wszystkim klarowna muzycznie i fantastycznie brzmiąca. W żadnym momencie orkiestra nie zdominowała solistów za to doskonale korespondowała z emocjami wpisanymi w wykonywane przez nich arie. Poszczególne sekcje instrumentów pięknie wybrzmiały i właściwie można powiedzieć, że to włączające się instrumenty prowadziły publiczność za rękę przez tę opowieść a nie reżyser i nawet nie główne postaci obecne na scenie. W mojej ocenie łódzka „Cyganeria” to „Cyganeria” Pucciniego i Janiaka. I dla tych dwóch nazwisk warto było ten spektakl obejrzeć a właściwie posłuchać.



Fot. J. Miklaszewska


Troszeczkę rozczarowała mnie Iwona Socha, która pomimo pięknego, bogatego sopranu prześlizgnęła się przez tę inscenizację jakoś tak bez specjalnych emocji – aktorsko było płytko, ale za to wokalnie naprawdę pięknie. Podobnie Andrzej Lampert i pozostali. Trzeba przyznać, że Socha z Lampertem duet tworzyli całkiem ładny, choć muszę przyznać, że obejrzany - już podczas transmisji - duet Patrycji Krzeszowskiej-Kubit iJintang Luo spodobał mi się znacznie bardziej – chyba więcej w nim było autentycznych emocji i dramaturgii. Również bardziej podobała mi się śpiewająca 8 grudnia Hanna Okońska jako Musetta niż Milena Arsovskaa, która po prostu rozczarowała słabym głosem. Trudno zresztą mieć jakąś większą pretensję do solistów. Zaśpiewać – zaśpiewali, jakieś tam postacie zbudowali, ale owa powierzchowność i brak scenicznej wiarygodności był zbyt uderzający. Zapewne wynikał on raczej z jakichś bliżej mi nie znanych pomysłów reżysera, ale... Rafał Pikała potrafił wejść na scenę, zaśpiewać i zagrać i było w tym sporo autentyzmu. Mimo wszystko z dużą ciekawością posłuchałam i obejrzałam występujących artystów, którzy na łódzkiej scenie operowej rzadko goszczą – potencjał artystyczny mają duży.


Fot. J. Miklaszewska



Podsumowując, „Cyganeria” w reż. Marcina Lakomickiego to kolejny spektakl, który niewiele wniósł poza warstwę muzyczną. Równie dobrze można byłoby przygotować wersję koncertową „Cyganerii” i kto wie, czy nie byłoby to lepsze rozwiązanie. Ale żeby nie było, że znowu narzekam, jest w tym spektaklu kilka malowniczych scen, które – w oderwaniu od całości - robią spore wrażenie. Nie jest zatem tak całkiem stracony dla publiczności. Doskonale też wpisuje się w okres karnawałowy. Jest przerysowany scenograficznie, nadmiernie połyskujący (no, zdecydowanie za dużo w scenografii srebrnej lamety) i brak w nim jakiejś sensownej wizualnej konsekwencji, ale jest doskonały muzycznie. I to przede wszystkim należy mieć na uwadze wybierając się do teatru na ten spektakl.


Do obejrzenie w karnawale.






***

CYGANERIA
- Giacomo Puccini
Autor libretta: Giuseppe Giacosa i Luigi Illica



Teatr Wielki w Łodzi
Premiera 07.12.2024r.




Realizatorzy:

Kierownictwo muzyczne: Rafał Janiak
Asystenci dyrygenta: Daniel Mieczkowski, Marcin Mirowski
Reżyseria: Marcin Lakomicki
Scenografia: Elena Zamparutti
Kostiumy: Cristina Aceti
Światło: Irene Selka
Video: Przemysław Jeżmirski
Przygotowanie chóru: Rafał Wiecha
Przygotowanie chóru dziecięco-młodzieżowego: Agnieszka Lechocińska
Asystenci reżysera: Adam Grabarczyk, Waldemar Stańczuk
Inspicjentki: Karolina Filus, Eliza Wacławik


Obsada:


Mimi: Iwona Socha
Musetta: Milena Arsovska
Rodolfo: Andrzej Lampert
Marcello: Arkadiusz Anyszka
Schaunard: Bartłomiej Misiuda
Colline: Michał Romanowski
Benoit: Rafał Pikała
Alcindoro: Robert Ulatowski
Parpignol: Pepe Diaz

Chór, Chór Dziecięco-Młodzieżowy i Orkiestra Teatru Wielkiego w Łodzi


czwartek, 5 grudnia 2024

Przyzwoity człowiek. „Opowieść wigilijna” według Artura Dwulita w Łodzi



Z pewną ekscytacją czekałam na premierę „Opowieści wigilijnej” w Teatrze Lalek Arlekin w Łodzi. Zawsze bardzo chętnie oglądam spektakle pojawiające się w okresie przedświątecznym, które dość jednoznacznie kojarzą się ze świętami Bożego Narodzenia. Po prostu tak lubię. Zapewniam jednak, że nie było to jedyną przyczyną przyjemności jaką miałam z oglądania spektaklu reżyserowanego przez Artura Dwulita. Premiera odbyła się 1 grudnia a była to realizacja nieprzeciętna, ciekawa dramaturgicznie i zwyczajnie dobra.


„Opowieść wigilijna” to – jak zapewne wiecie - historia Ebenezera Scrooge’a, który z samolubnego i bezdusznego człowieka przemienia się w hojnego i wspierającego potrzebujących filantropa. Rzecz ta dzieje się w bardzo szczególnym czasie Wielkiej Transcendencji, czyli w wigilię Bożego Narodzenia. I chociaż – zgodnie z treścią opowieści – pojawiają się z tej okazji duchy a nawet sześcioosobowa Świąteczna Trupa Teatralna (brawo za pomysł!) to reżyserowi udało się z dramaturgiczną klasą uwypuklić to, że w opowieści Dickensa nie o duchy idzie i horrory klasy B, ale o wartości duchowe i o to, jakimi jesteśmy ludźmi wobec samych siebie i innych. Artur Dwulit korzystając z całego bogactwa środków, jakie daje teatr formy nieożywionej, dość jednoznacznie zasygnalizował, że – mówiąc przewrotnie – cenę wartości poznajemy oddając się refleksji lub też podróży w głąb siebie, będąc przy tym człowiekiem dla drugiego człowieka. Tak jak to zdarzyło się bohaterowi spektaklu, doskonale animowanemu przez Macieja Piotrowskiego.


Fot. HAWA


A więc dobrze, pójdźmy tym tropem i zastanówmy się: czy to, co po nas zostanie, jeżeli nagle trzeba będzie odejść z tego świata, rzeczywiście będzie miało jakąś wartość? A jeżeli nie będzie mieć wartości, to czy warto było poświęcać tak wiele, by osiągnąć tak mało? Oj, ta refleksja może niektórych zaboleć.


Fot. HAWA



Właściwie spektakl nie ma słabych punktów. Muzyka? Doskonała! Kompozycje Marcina Nagnajewicza były bardzo bogate stylistyczne - trochę swingujące, niekiedy dały się w nich słyszeć dźwięki big-beatowe a chwilami porywały na nutę lżejszego jazzu. Słuchaliśmy i takich kompozycji, których nie powstydziłby się rozrywkowy, dobry big band. Występująca Trupa (mówiąc pół żartem a pół serio Trupa była bardzo żywiołowa jak na umarlaków) śpiewała piosenki wyciskające łezkę, ale i takie podrywające do zabawy. Szanowna Świąteczna Trupo Teatralna, kiedy płyta? Trzeba tylko troszkę popracować nad tym, żeby słowa piosenek były słyszalne i czytelne dla publiczności, bo momentami nawet ja miałam problem ze zrozumieniem tekstu.

Scenografia? Świetna! Podzielona została na trzy plany, w których wydarzenia rozgrywały się jakby na różnych poziomach percepcji. Trupa Teatralna ze swoimi trumienkami zajęła najniżej położony plan pierwszy – podziemie, zaświaty, głos sumienia i rozsądku, ale poza czasem. Plan drugi – najbardziej realny i nam znany, stanowił tło dla zasadniczej akcji opowieści. Tu rozgrywała się teraźniejszość, ale przenikały do niej duchy. Trzeci plan był położony najwyższej i na jego tle pojawiały się bardzo ładnie zainscenizowane kadry z przeszłości. W tym miejscu warto docenić reżysera świateł, które potrafił idealnie dopełnić scenografię, czyniąc przestrzeń sceny nie straszną a magiczną.


Fot. HAWA



Bardzo spodobało mi się to, że „Opowieść wigilijna” zaprezentowana w łódzkim Arlekinie, okazała się realizacją bardzo spójną i wielowarstwową. W żadnej minucie nie była nudna, refleksja przeplatała się z dobrze zaserwowanym humorem i nie było przesady w grotesce ani dydaktyce. Akcja toczyła się wartko, emocje dawkowano rozsądnie i z umiarem. Można uznać, że realizatorzy wykazali się naprawdę doskonałym wyczuciem formy. No i przy tym nie mogę nie wspomnieć o scenie z łańcuchami, która od razu stała się moją ulubioną. Sądzę, że skutecznie zdyscyplinowała mniej uważnych widzów do śledzenia wydarzeń na scenie.



Fot. HAWA


Tak sobie myślę, że klasykę – a „Opowieść wigilijna” Dickensa niewątpliwie do niej należy – nie jest łatwo przenieść na współczesną scenę. Chodzi o to, żeby tej klasyki nie udziwnić, nie nagiąć do jakiejś współczesnej ideologii, nie zaszokować a mimo to stworzyć ciekawą, nowoczesną, doskonale wizualnie skonstruowaną opowieść i jednocześnie bogatą w środki, jakimi tylko teatr dysponuje. I aby rzetelnie podejść do sztuki teatru, by dać widzowi nie tylko wiele przyjemności z oglądania spektaklu, ale i równie wiele powodów do snucia mądrych refleksji, prawda? A to realizatorom z Arlekina naprawdę udało się doskonale.




Bardzo, bardzo, bardzo polecam.


********




„Opowieść wigilijna”
- Charles Dickiens

Teatr Lalek Arlekin w Łodzi
Premiera 1 grudnia 2024r.


Realizatorzy:


Reżyseria i scenariusz:Artur Dwulit
Na podstawie:powieści Charlesa Dickensa, tłumaczenie: Michał Filipczuk
Muzyka:Marcin Nagnajewicz
Scenografia:Martyna Stepan-Dworakowska
Choreografia:Magdalena Ołdziejewska
Teksty piosenek:Robert Jarosz
Reżyseria świateł:Maciej Iwańczyk
Asystent reżysera:Piotr Regdos

Obsada:

Ebenezer Scrooge
Maciej Piotrowski

Świąteczna Trupa Teatralna
Piotr Bublewicz

Świąteczna Trupa Teatralna
Agata Butwiłowska

Świąteczna Trupa Teatralna
Rafał Domagała

Świąteczna Trupa Teatralna
Klaudia Kalinowska

Świąteczna Trupa Teatralna
Anna Moś-Domagała

Świąteczna Trupa Teatralna
Katarzyna Stanisz

Świąteczna Trupa Teatralna
Piotr Regdos




sobota, 2 listopada 2024

Gala finałowa Konkursu Dramaturgicznego im. Łucjana Kościeleckiego o Pióro Jaracza

 

W niedzielne popołudnie, 27 października w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi na Małej Scenie odbyła się uroczysta gala finałowa I edycji Konkursu Dramaturgicznego im. Łucjana Kościeleckiego o Pióro Jaracza. Zgromadzeni na Gali zaproszeni goście usłyszeli interpertacje fragmentów najlepszych, wyróżnionych przez jury konkursu dramatów. Kulminacyjnym punktem programu było oczywiście ogłoszenie nazwisk autorów sztuk wyróżnionych i tych rekomendowanych teatrom do scenicznych realizacji.


Jury, zanim podjęła decyzje o tym, który utwór ogłoszą tym zwycięskim, miało sporo pracy. Na konkurs zgłoszono bowiem aż 188 sztuk, z czego do drugiego etapu zakwalifikowano ich 30 a do ścisłego finału już tylko 6 utworów. Ostatecznie Kapituła Konkursu Dramaturgicznego im. Łucjana Kościeleckiego o Pióro Jaracza zdecydowała o przyznaniu dwóch równorzędnych wyróżnień: dla Wojciecha Pawlika za „Bella Vita” i dla Agaty Brzezińskiej za „Szmaciankę”. Natomiast zwycięzcą pierwszej edycji Konkursu Dramaturgicznego im. Łucjana Kościeleckiego o Pióro Jaracza został ogłoszony Maciej Piasny za „Ten dramat mógł zostać napisany przez sztuczną inteligencję”. Autor zwycięskiego dramatu otrzymał nagrodę finansową, pamiątkowe pióro oraz możliwość wystawienia swojego tekstu na deskach teatru.

Kapituła zdecydowała również o przyznaniu rekomendacji tekstom, które nie dostały się do finału, ale zasługują na to, aby znaleźć się w polu zainteresowania reżyserów oraz dyrektorów teatrów jako wartościowe propozycje repertuarowe. Są to: „Cameo” Jarosława Jakubowskiego, „Dotknąć” Mariusza Bielińskiego, „Miłość w Auschwitz” Grzegorza Kempinsky’ego i „Roksana w krainie luster” Andrzeja Bartnikowskiego. Szczególnie miło było usłyszeć o rekomendacji dla „Miłości w Auschwitz”, z autorem której miałam jakiś czas temu przyjemność przeprowadzić wywiad. W przypadku „Miłości...” Kapituła w taki oto sposób uzasadniła swoją rekomendację: „Utwór prezentuje nieoczywiste ujęcie tematu koszmaru działalności niemieckiego obozu zagłady Auschwitz. Rzecz tym bardziej wstrząsająca, że oparta na faktach. Tekst jest precyzyjny dramaturgicznie, z wyraźnie zarysowanymi charakterami postaci. Stanowią one ciekawy materiał aktorski i reżyserski. Miłość w Auschwitz nie pozostawi widzów obojętnymi.”

Czy i kiedy obejrzymy na deskach Teatru Jaracza nagrodzony utwór, na razie pozostaje to niewiadomą. Obyśmy nie musieli na jego realizację sceniczną zbyt długo czekać.


Fot. M. Nowak



Fot. M. Nowak


Fot. M. Nowak



Lista trzydziestu utworów zakwalifikowanych do II etapu Konkursu:

  • Bella Vita, godło: Charon
  • Cameo, godło: Subwertyta
  • Dotknąć, godło: Wiktoria
  • Druga rozmowa, godło: Lubicz599
  • Drukarze, godło: Kowal
  • Dybuki, godło: małalitera
  • Każda chwila z moją córką to skarb, godło: Aneczka
  • Końskie szerokości, godło: Proteus
  • Madonna z Kałuż, godło: Porto
  • Madryt, godło: Molly
  • Marcelina, godło: ddffkk
  • Miłość w Auschwitz, godło: Rak 56
  • Na zgliszcza Edenu spadł śnieg, godło: ume
  • Ojciec i córka na dnie wysychającej rzeki, godło: Rodendron
  • Pan K., godło: „Larus fuscus”
  • Państwo TOTall, godło: Qwerty13
  • Potępiony, godło: Rampampampam
  • Przemysł i Ludgarda, godło: Lux Natalis
  • Raj, godło: Herostrates
  • Ritardando, godło: MO1479
  • Roksana w krainie luster, godło: Nistar
  • Skończoność, godło: Świergot
  • Słoneczny kraj, godło: Michał Brandt
  • Szmacianka, godło: Tina
  • Szwedzkie blade blondynki nie idą do nieba, godło: Aurora Love
  • Ten dramat mógł zostać napisany przez sztuczną inteligencję, godło: IG0612
  • W nocy wszystkie ptaki śpią, godło: locussolus
  • Walizka z aniołem, godło: SZJG
  • Z tyłu za domem, godło: Świat jest teatrem, aktorami ludzie, Którzy kolejno wchodzą i znikają. Każdy tam aktor niejedną gra rolę, Bo siedem wieków dramat życia składa.
  • Życie jest życie, godło: Beler

Lista utworów zakwalifikowanych do finału Konkursu Dramaturgicznego im. Łucjana Kościeleckiego o Pióro Jaracza:

  • Bella Vita, godło: Charon
  • Dybuki, godło: małalitera
  • Słoneczny kraj, godło: Michał Brandt
  • Szmacianka, godło: Tina
  • Ten dramat mógł zostać napisany przez sztuczną inteligencję, godło: IG0612
  • Życie jest życie, godło: Beler

Kapituła Konkursu Dramaturgicznego im. Łucjana Kościeleckiego o Pióro Jaracza: Ewa Millies-Lacroix, Barbara Osterloff-Gierak, Lidia Sadowa, Jagoda Hernik Spalińska, Anna Wieczur




poniedziałek, 21 października 2024

Premierowa "Giselle" w Łodzi - recenzja

 

Pierwsza premiera Teatru Wielkiego w Łodzi w nowym sezonie niewątpliwie była pewnym ryzykiem. Głównie ze względu na to, że budując zespół tancerzy niemal od podstaw, realizatorzy zaplanowali wystawić „Giselle” - kwintesencję klasyki tańca baletowego. Zadanie karkołomne? Poniekąd. Ale - jak się okazało - raczej możliwe do realizacji.


Libretta chyba nie trzeba tu streszczać. „Giselle” to balet fantastyczny znany i często grywany. W samym Teatrze Wielkim to już trzecia realizacja tego dzieła. Niezależnie od tego gdzie i kiedy „Giselle” była i jest wystawiana, budzi ona jednakowo silne emocje ze względu na doskonałą muzykę Adolpha Adama i nieprzeciętną choreografię Jeana Coralliego i Julesa Perrota (w Łodzi w opracowaniu Zofii Rudnickiej). Ten fantastyczny balet zachwyca między innymi spektakularnymi pokazami solistów, które wymagają od tancerzy doskonałej techniki i kondycji fizycznej.


Fot. J. Miklaszewska


Ja miałam sporą przyjemność siedzieć na widowni podczas spektaklu premierowego, 12 października, w którym wystąpili soliści Polskiego Baletu Narodowego - Jaeeun Jung jako Giselle i Ryota Kitai jako książę Albert. Nie, nie zdziwił mnie wybór tej pary tancerzy, ale za to ucieszył. Kitai już wcześniej zrobił na mnie doskonałe wrażenie. Od razu, w pierwszym wejściu na scenę łódzkiego teatru potrafił przykuć uwagę publiczności nieprzeciętną gracją i płynnością ruchu. Jung natomiast zatańczyła partię Giselle bardzo lekko, z ogromną wrażliwością, budując tym samym postać zwiewnej, delikatnej, kruchej dziewczyny, która umiera nie mogąc znieść kłamstwa ukochanego a kochając nawet po śmierci, pragnie go pożegnać w najbardziej możliwie ulotny sposób.


Fot. J. Miklaszewska


Balet podzielony został na dwa akty, z których każdy miał odmienny charakter doskonale podkreślony świetną scenografią i kostiumami zaprojektowanymi przez Tatianę Kwiatkowską. Pierwszy akt to sceny wiejskie i sytuacje powiedziałabym społeczne. Z tego powodu jest na scenie sporo chaosu, ale takiego doskonale uporządkowanego. I chociaż w mojej ocenie ewidentnie zbyt rozbudowana scenografia (a może mała scena?) trochę solistom przeszkadzała, to i tak zaprezentowali się doskonale. Nieźle poradził sobie również duet Okuno i Tachibana. Można mieć jednak pretensje do orkiestry pod kierownictwem Andriya Yurkevycha, która tancerzom w pierwszym akcie zdecydowanie nie pomogła a niewątpliwie mogła. Pojawiło się sporo spóźnień, nierówności w scenach grupowych, ale panowie tańczyli świetnie.

Drugi akt za to wyglądał zdecydowanie lepiej. Baśniowa, oszczędna scenografia i fantastyczne kostiumy willid mogły naprawdę zachwycić. Taniec cmentarnych duchów był bardzo malowniczy i równy a pokazy solowe i duety – widowiskowe. Dyrygent częściej zerkał na scenę i tutaj już zdecydowanie czepiać się nie będę, choć trudno mówić o jakimś muzycznym zachwycie. Orkiestra grała zbyt cicho przy takiej liczbie tancerek na scenie, które momentami wyraźniej brzmiały niż muzycy. Lirycznie nie zawsze oznacza... cicho, prawda?


Fot. J. Miklaszewska


Trzeba też pochwalić scenicznego Hilariona (Nazar Botsiy). Botsiy jest doskonały w rolach charakterystycznych i tu też pokazał nie tylko klasę, ale przede wszystkim zbudował postać, którą trudno byłoby opisać jako jednoznacznie złą czy dobrą. Hilarion momentami wzbudzał współczucie, bo przecież to co Hilarion zrobił, uczynił z miłości do Giselle. Botsiy bardzo wyraziście zatańczył swoją partię. Brawo.

Tak czy inaczej, pomimo pewnych mankamentów, które zresztą łatwo będzie w kolejnych pokazach wyeliminować, można stwierdzić, że łódzka „Giselle” w tej odsłonie jest jednym z najpiękniejszych realizacji baletowych, jakie może obecnie oglądać publiczność łódzkiego Teatru Wielkiego. Dzieło ma rozmach plastyczny – to zdecydowanie mocna strona tego spektaklu. Są również świetne sceny zbiorowe, duety i pokazy solowe na tyle widowiskowe, że trzymają widza w pewnym napięciu czy oczekiwaniu. Plus przednia kompozycja Adama. To wszystko niewątpliwie sprawi, że ta realizacji „Giselle” nie znudzi się szybko publiczności. A ona już przecież zdążyła się stęsknić za dobrym, rzetelnie przygotowanym spektaklem baletu klasycznego.

Koniecznie do obejrzenia.





Teatr Wielki w  Łodzi

Giselle
- Adolphe Adam

Premiera, 12.10.2024

Choreografia: Zofia Rudnicka - autorskie opracowanie choreografii wg. Jeana Coralliego i Julesa Perrota
Kompozytor: Adolphe Adam
Dyrygent: Andriy Yurkevych

Obsada:

Giselle, młoda wieśniaczka: Jaeeun Jung (Polski Balet Narodowy)
Albert, książę śląski: Ryota Kitai (Polski Balet Narodowy)
Hilarion, młody leśniczy: Nazar Botsiy
Mirta, królowa willid: Ekaterina Kitaeva-Muśko
Wstawne pas de deux (wiejskie): Riho Okuno, Koki Tachibana
2 willidy: Riho Okuno, Claudie Lacquemanne
Przyjaciółki Giselle: Maria Góralczyk, Monika Maciejewska-Potockas, Kinga Łapińska, Isotta Sellari, Sonya Shteyn, Sakurako Onodera
Berta, matka Giselle: Stanislava Pincekova

Batylda, narzeczona Alberta: Valentyna Batrak
Wilfryd, przyjaciel Alberta: Chase Vining

Książę kurlandzki, ojciec Batyldy: Dominik Senator


Soliści, Koryfeje, Zespół Baletu i Orkiestra Teatru Wielkiego w Łodzi
Uczennice Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej im. Feliksa Parnella w Łodzi
Studenci kierunku Taniec Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej




niedziela, 2 czerwca 2024

XXVII ŁSB: Gra znaczeń

 
Zespół Aterballetto Balet z Włoch, który wystąpił jako trzeci na XXVII Łódzkich Spotkaniach Baletowych zaprezentował kompozycje dwóch choregrafów – „Yeled” Eyala Dadona i „Secus” Ohada Naharina. Obie, precyzyjnie wykonane choreografie wywołały niemałe emocje i utwierdziły mnie w przekonaniu, że ten zespół może zatańczyć wszystko.


Początki zespołu sięgają lat 70-tych ubiegłego wieku, założony został bowiem w 1977 roku jako Compagnia di Balletto dei Teatri dell’Emilia – Romagna. Pod nazwą Aterballetto funkcjonuje od 1979 roku. Obecnie jest częścią Fondazione Nazionale della Danza współtworząc Centro Coreografico Nazionale powołane we Włoszech w 2022 roku przez włoskie Ministerstwo Kultury. W zespole zatrudnionych jest 16 tancerzy solistów, którzy potrafią tańczyć w każdym stylu. Z powodu tego swoistego uniwersalizmu ruchowego mogą pracować nad bardzo wymagającymi kompozycjami choreografów o międzynarodowej sławie jak np. Johana Ingera, Angeliny Preljocaj, Marcosa Morau, Philippa Kratza, Francesci Lattuada, Iratxe Ansy i Igora Bacovicha, Eyala Dadona czy Diego Tortelli’ego. Sięgają również po wznowienia starszego repertuaru niektórych znakomitych choreografów, np. Jiri Kyliana, Ohada Naharina i Williama Forsythe’a czy Crystal Pite.



Fot. YELED, Claudio Montanari




Miałam przyjemność obejrzeć pierwszy występ, 17 maja. W pierwszej części wieczoru Aterballetto zaprezentował polskiej publiczności „Yeled” Eyala Dadona. Choreografia była zaskakująca, trudna także od strony aktorskiej i opowiadała o stawaniu się dorosłym. Ale nie chodziło w niej o sam proces dojrzewania a o to, jakie ponosimy emocjonalne i społeczne konsekwencje stawania się dorosłymi – tak ją odczytałam. Scena została podzielona na trzy strefy, które tutaj umownie nazwę strefami dzieciństwa, dorastania i dorosłości. Do strefy dorastania prowadziły małe drzwi ustawione z przodu, w prawym rogu sceny, którymi tancerze wczołgiwali się na scenę. W antrologicznym ujęciu był to moment narodzin. Bardziej z tyłu sceny, po lewej stronie stały drzwi normalnych rozmiarów, przejście przez nie oznaczało stanie się dorosłym i zapomnienie o wszystkim, co i w jaki sposób doświadczaliśmy jako dzieci.

Zasadnicza część choreografii rozgrywała się w strefie dorastania - tu zderzały się doświadczenia dziecka i osoby już dorosłej, pojawiała się jakaś nadzieja, miłość, strach, nienawiść – cała gama sytuacji i emocji. Tu rozbrzmiewały wątpliwości a tancerze obrazowo zmagali się z chęcią zapomnienia o dorosłym świecie i powrotem do czystości dziecka. Dość zasadniczo odniósł się choreograf do świata dorosłych, jednoznacznie utożsamiając go z rywalizacją, walką, śmiercią, z czymś wyreżyserowanym, fałszującym nas samych. Bo czy w takich okolicznościach można być sobą? Czy jako nie-dzieci jesteśmy lepsi albo mądrzejsi? I kiedy to się mogło stać, że zapomnieliśmy o własnym dzieciństwie, czystości czy szczerości wobec innych? I to nieodparte pragnienie powrotu do jasności i czystości świata dzieciństwa… Choreografia niezwykle precyzyjnie zarysowała emocje wynikające z tego rodzaju tęsknot. Kostiumy tancerzy, muzyka, światło dopełniły pokaz tej kompozycji.

Drugą zaprezentowaną tego wieczoru choreografią był „Secus” Ohada Naharina. O ile „Yeled” była kompozycją narracyjną to już na „Secus” należało patrzeć jak na impresję ruchową, która idealnie korespondowała z niesamowicie eklektycznym podkładem muzycznym. Kompozycja choreografii składała się z luźno powiązanych ze sobą etiud tańczonych w różnych konfiguracjach. Całość wyglądała bardzo widowiskowo.

Moją uwagę tego wieczoru zwróciło techniczne przygotowanie tancerzy do realizacji zadań, jakie narzuciły im te dwie, wymagające choreografie. Przede wszystkim niezwykle pociągająca była nieoczywistość precyzyjnych przemieszczeń i gestów, które należało odczytywać przez pryzmat możliwych znaczeń i odwołań. Przecież mogłoby być ich nieskończenie wiele. Ponadto – nie wiem, czy był to celowy zabieg czy nie – przyjęta kolejność prezentowanych w spektaklu choreografii sprawiła, że kompozycja Naharina dopowiedziała „Yeled”. Obie choreografie były stylistycznie do siebie zbliżone a tancerze zatańczyli je w niemal takich samych - kolorystycznie - kostiumach, których dobór był oczywisty w pierwszym pokazie, ale już niekoniecznie w drugim. To znacznie poszerzyło pole do interpretacji pokazu jako całości.



YELED, Fot. Christophe Bernard


YELED, Fot. Christophe Bernard



SECUS, Fot. Christophe Bernard


SECUS, Fot. Christophe Bernard





XXVII Łódzkie Spotkania Baletowe

Teatr Wielki w Łodzi
Duża Scena, 17.05.2024

Zespół: Aterballetto Balet

YELED :


choreografia i muzyka: Eyal Dadon
kostiumy: Bregje van Balen
scenografia i oświetlenie: Fabiana Piccioli

SECUS :


choreografia: Ohad Naharin
muzyka: Chari Chari, Kid 606 + Rayon (mix Stefan Ferry), AGF, Chronomad (Wahed), Fennesz, Kaho Naa Pyar Hai, Seefeel, The Beach Boys
reżyseria i montaż dźwięku: Ohad Fishof
kostiumy: Rakefet Levy
oświetlenie: Avi Yona Bueno (Bambi)
asystenci choreografa: Rachael Osborne, Ian Robinson


czwartek, 16 maja 2024

XXVII ŁSB: Romeo, Julia i Sasha Waltz



Pokaz „Romea i Julii” w choreografii Sashy Waltz był kolejnym, który mogła obejrzeć publiczność XXVII Łódzkich Spotkań Baletowych. Tym razem – w premierowym pokazie - wystąpił zespół Teatru Wielkiego w Łodzi. Zaprezentowana choreografia Sashy Waltz oddała cały romantyzm poematu symfonicznego H. Berlioza a warstwa plastyczna spektaklu niewątpliwie na długo pozostanie w pamięci.




Propozycja Teatru Wielkiego w Łodzi ma kilka mocnych stron. Przede wszystkim kompozycja znakomitej niemieckiej choreografki już sama w sobie jest dziełem – i to takim wyrosłym na gruncie studiów i niezwykłej wprost wrażliwości artystki na sztukę tańca. Sasha Waltz zaproponowała bowiem serię obrazów o wielkiej urodzie. Wykorzystana w choreografii oszczędna, niemal surowa scenografia i monochromatyczne a przy tym doskonale podkreślające dramaturgię poszczególnych scen kostiumy (po trzykroć świetne!) stanowią kolejny poważny atut tego spektaklu.

Istotnym walorem „Romea i Julii” jest również warstwa muzyczna. Nie będę ukrywać, że duże wrażenie wywarła na mnie nie tylko sama kompozycja Berlioza (w moim odbiorze niesamowicie ilustracyjna), ale również jej wykonanie przez orkiestrę Teatru Wielkiego w Łodzi pod kierownictwem Rafała Janiaka. No cóż, słuchanie jej było ogromną przyjemnością. Dodatkowym „smaczkiem” tego pokazu był występ Daniela Mirosława, nagrodzony zresztą przez publiczność dużymi brawami. I słusznie.

Oglądając spektakl odnosiłam jednak wrażenie, że tego wieczoru zespół baletowy niezbyt pewnie czuł się w zaproponowanej przez choreografkę konwencji. Ostrości i ruchy nazwane podczas konferencji prasowej poprzedzającej prezentację choreografii „kanciastymi” były nieprecyzyjne a przez to konflikt rodów Capulettich i Montekich słabo zaznaczony… Wydaje mi się też, że dość trudne było dla artystów tańczenie na pochyłej podłodze sceny, ale to raczej kwestia czasu i zagrania kilku spektakli.

Fantastycznie natomiast zatańczyli Chase Vining (Romeo) i Kata Ban (Julia) – występujący w głównych partiach podczas pierwszej premiery - tworząc niezwykle liryczny duet. Kata Ban była dziewczęca, perfekcyjna i właściwie idealnie pasowała do roli Julii. Chase Vining był równie świetny, niesamowicie naturalny, choć... cały czas był bardziej Amerykaninem niż Włochem. Kupuję jednak jego wersję Romea, bo tak czy inaczej potrafił wywołać naprawdę niemałe wzruszenie. Myślę, że oboje najlepiej z całego zespołu poradzili sobie z wymaganiami choreografii. Trzecim tancerzem, któremu taka sztuka się udała był Koki Tachibana.

Trudno mi jednak docenić (i ocenić) wykonanie przez tancerzy choreografii jako całości, finezję przemieszczeń czy tym bardziej pracę artystów pojawiających się w niewidocznej dla mnie przestrzeni sceny. Niestety miałam nie najlepsze miejsce do oglądania baletu skomponowanego w tak nieoczywisty sposób. Nie wątpię jednak w wartość tej realizacji. I chociaż można byłoby narzekać, że przeniesienie spektaklu z 2007 roku z Paryża do Łodzi jest mało ambitne, to biorąc pod uwagę urodę i artyzm tej wersji „Romea i Julii”, nie można mieć o to pretensji.


Próba generalna, fot. J. Miklaszewska


Próba generalna, fot. J. Miklaszewska



Próba generalna, fot. J. Miklaszewska





***

Romeo i Julia
- H. Berlioz

Teatr Wielki w Łodzi
Premiera: 11.05.2024

Prapremiera: Opéra Bastille, Paryż, 5 października 2007 r.




Realizatorzy:
Choreografia: Sasha Waltz
Dyrygent: Rafał Janiak

Obsada:

Julia: Kata Ban
Romeo: Chase Vining
Ojciec Laurenty: Koki Tachibana
Soliści, Koryfeje, Zespół Baletu Teatru Wielkiego w Łodzi:
Angela Albonetti, Emma Barrowclough, Valentyna Batrak, Izabella Grzybek, Sakurako Onodera, Riho Okuno, Stanislava Pincekova, Sonya Shteyn, Isotta Sellari, Oleksii Balitskyi, Brandon Demmers, Dawid Kucharski, Paweł Kurpiel, Fabian Michaux, Gintautas Potockas, Samuele Sciotto, Dominik Senator, Giuseppe Stancanelli, Emil Tamborski
Soliści Śpiewacy:
mezzosopran: Iryna Zhytynska
tenor: Adrian Domarecki
bas: Daniel Mirosław
Chór, Balet i Orkiestra Teatru Wielkiego w Łodzi




niedziela, 5 maja 2024

Skutki uboczne. Rozmowa z Grzegorzem Kempinsky'm


Rozmowa z Grzegorzem Kempinsky’m – polskim reżyserem filmowym, teatralnym i telewizyjnym, scenarzystą i tłumaczem, trzykrotnym laureatem nagrody Złota Maska za najlepszą reżyserię – w roku 2006 za reżyserię „Oskara i Pani Róży” i „Push-up 1-3. Ostatnie piętro”; w 2008 za „Sinobrodego – nadzieję kobiet” i „Boga” (spektakl Teatru Zagłębia) i w 2010 za „Łysą śpiewaczkę” w Teatrze Zagłębia.



Fot. Arkadiusz Ławrywianiec 




Agnieszka Kowarska - Grzegorzu, reżyserujesz  w teatrze, współpracujesz z telewizją, zdarzył ci się teledysk. Ale nie ukrywam, że poprosiłam o rozmowę pod wpływem wrażenia, jakie wywarła na mnie twoja niedawna realizacja dla Teatru Jaracza w Łodzi. Chodzi o „Gwałtu co się dzieje?” A. Fredry. Gdzie jeszcze można obejrzeć twoje spektakle i jakie?


Grzegorz Kempinsky – W tej chwili mam spektakle w Łodzi,  Gdyni, we Wrocławiu i chyba tyle. I w Gliwicach mam spektakle, które chodzą. Mamy full w zasadzie na każdym spektaklu. 


Zapytam trochę przekornie - czy te spektakle są dobre, czy raczej popularne?


To już jest któryś sezon z kolei, chyba dziesiąty. Nie wiem, ile mamy zagranych łącznie przedstawień, bo ja tego nie liczę i cały czas są komplety. Moi znajomi często wydzwaniają do mnie i mówią, że nie mogą się dostać, ale jestem bezradny w tej sytuacji. Na odległość nic im nie mogę załatwić. We Wrocławiu jest podobnie. Są nadkomplety na dużej scenie. W Jaraczu było tak samo – bilety sprzedane po sufit. No cieszą się popularnością te przedstawienia i to mnie bardzo cieszy, ponieważ jestem wyznawcą teatru środka. Czyli uważam, że może być mądrze i o czymś a równocześnie tak, żeby normalny człowiek to zrozumiał.


Czy to jest ta właściwa koncepcja teatru, która przyciąga publiczność i pozwala zyskać akceptację tzw. środowiska?


No wiesz, w obecnej chwili na pewno nie. Sukces to jest nie umieć nic, robić happeningi zamiast przedstawień, wtrącać się, robić niby publicystykę, politykę. To jest przepis na sukces w obecnym mainstreamie teatralnym Polski. Natomiast robić rzetelne przedstawienia dla widzów jest bardzo niemodne.


Jak to? Widownia jest pełna.


Tak! Widzowie są zachwyceni. To jest fenomenalne. Natomiast ja mówię o mainstreamie teatralnym typu paru recenzentów, którzy są powiązani z dyrektorami paru teatrów, którzy bardziej sobie cenią politykę i tanią publicystykę niż rzetelny spektakl. Popatrz na to, co się dzieje w Polsce. W Polsce jest tak, że 95% teatrów zostało opanowanych przez  tak zwaną „spółdzielnię teatralną”, która ma jeden wyłącznie dogmat, czyli estetyka postdramatyczna i najchętniej poprawna ideologicznie.


Taki teatr nie jest lubiany przez publiczność? Jak oceniasz społeczno-intelektualną kondycję współczesnej publiczności? Jest inna niż dawniej?


Czytałem jakieś badania kilka lat temu, z których wynikało, że w przeciągu dziesięciu ostatnich lat – ale zaznaczam, że to już było kilka lat temu – Polska widownia zmniejszyła się o 1/3. Badania były takie, że 3% ludzi w Polsce było przynajmniej raz w teatrze w ciągu roku a 10 lat później było to już 2%. Czyli 1% odpadł. Moim zdaniem jest to bardzo duża zmiana na niekorzyść i myślę, że ta zmiana postępuje. Bardzo dużo widzów nie znajduje dla siebie żadnego miejsca w teatrach, które właśnie są zaśmiecone ultrapolitycznymi spektaklami, bardziej interwencyjnymi. A dla prawdziwego widza takiego rzetelnego repertuaru jest bardzo mało. On nie ma po prostu dokąd chodzić. Wiesz, prowadzę kilka teatrów, gdzie sprowadzam spektakle, które są po prostu dobre. I takie gramy. Przychodzą do mnie widzowie i mówią: „jak to dobrze, że pan jest, bo nie mamy dokąd chodzić”. No tak jest w Krakowie, tak jest na Śląsku. Podejrzewam, że oprócz Warszawy to tak jest w większości miast w Polsce.


Przy okazji zmiany dyrekcji w łódzkim Jaraczu pojawiały się głosy, dlaczego nowy dyrektor wprowadza tyle lektur szkolnych do repertuaru.


Tak. W taki sposób chciano też Fredrę spacyfikować. Tymczasem Fredro spacyfikował, tych którzy podważali zasadność takiej realizacji. I nie dość, że widownia przychodzi to jeszcze znakomicie się bawi! 


A czy to nie jest tak, że trzeba po prostu ten teatr dobrze robić?


Ja jestem wyznawcą tego typu teatru. Moim zdaniem w Polsce – i to dotyczy twojego pytania o kondycję teatru w Polsce – jesteśmy w bardzo dziwnym punkcie. Ponieważ to, co w tej chwili nazywa się awangardą to jest po pierwsze wyważanie otwartych drzwi. To jest pierwsza rzecz. Bo to nic nowego. To jest to, co już było na przykład w Niemczech w latach 60-tych i falą szło przez całą Europę i przyszło 40-50 lat później do Polski, więc to jest wtórne. Po drugie, popatrz na główne ośrodki teatralne, które się mają za przodujące w Polsce. Podkreślam – „mają się”, bo wcale tak nie jest. Oni powtarzają te same tytuły, albo tych samych realizatorów, ten sam repertuar jaki by on nie był i w tej samej estetyce. To jest wszystko wtórne. Oni jak papugi za sobą powtarzają. I do tego przychodzą recenzenci, zaprzyjaźnieni, skorumpowani, którzy też powtarzają to samo. A więc w tej chwili stało się tak przedziwnie, że dobrze zrobiony spektakl w sposób klasyczny, czyli warsztatowo, zawodowo zrobiony stał się awangardą w Polsce. Taka przewrotność! To jest odruch obronny przeciwko temu śmietnisku, którym scena teatru polskiego w tej chwili jest.


A nie sądzisz, że to znak czasów? Że takie mamy współcześnie czasy, że te wartości nam się odwróciły? Norma przestała być normą, wartość stałą się antywartością. Takie odwrócenie podszewki na wierzch.


Wiesz co? Bardzo dobrze to nazwałaś. I trudno mi to skomentować w jakikolwiek inny sposób, bo uważam, że w bardzo dużej mierze tak jest. Tylko żeby wyjaśnić ten mechanizm to podejrzewam, że byśmy musieli odbyć bardzo długa rozmowę - i to osobną - na ten temat. To jest temat – rzeka, dotykający wszystkich sfer życia, zaczynając od edukacji, poprzez służbę zdrowia, kulturę, itd. 


Tak sądzisz?


Żyjemy w tak zwanym globalizmie, gdzie tak naprawdę koncerny rządzą światem i narzucają pewne wartości, które są antywartościami a wyśmiewają to, co było wartością kiedyś i uważają to za „dziaderstwo”… No mamy coś takiego generalnie na świecie i w  Polsce, że nastąpiło daleko idące pranie mózgów. Ale to się wylewa na wszystko – na rynek reklam, na służbę zdrowia, która nie leczy chorób, tylko ich skutki. Zatem, to jest bardzo szeroki temat. Ale myślę, że znakomicie to określiłaś – ja bym tego lepiej nie zrobił.


O, nie wiadomo. Ty zapewne zrobiłbyś spektakl.


Spektakle są jakby reakcją na ten czas. Przecież nawet ten niby błahy „Gwałtu, co się dzieje!” też jest pewnego rodzaju manifestem przeciwko debilizmom, które nas otaczają.


To co mnie w tym spektaklu zaskoczyło to klasa i dobry smak w pokazywaniu scen rubasznych. Z jakąś taką czułością i sympatią to zrobiłeś.


Wiesz co, to jest ogromny komplement dla mnie, bo właśnie na czymś takim bardzo mi zależało – żeby zrobić spektakl śmieszny dla ludzi, ale żeby nie przekraczał granic dobrego smaku.


Doceniam dobry smak realizatorski, metaforyczność jakiś ujęć. Byłam na kilku spektaklach w Teatrze Nowym a w nich często pojawia się kontrowersja, nagość, pojawia się brutalność – tak jakby młodzi ludzie nie widzieli możliwości a może nie wystarczało im warsztatu na to, żeby np. pokazać coś co jest w swojej istocie nagie inaczej niż jako goliznę.


Myślę, że to znowu dobrze zdiagnozowałaś. To jest brak warsztatu, oczywiście że tak. O wiele łatwiej jest rozebrać aktora i kazać mu biegać z gołym pisiorkiem.


Czy oglądaliśmy ten sam spektakl?


Jakbyś wzięła kilka spektakli w Katowicach, w Warszawie, w Bydgoszczy, Szczecinie, to by się okazało, że wszyscy biegają z gołymi fiutkami. No, to jest to, o czym mówiłem wcześniej. To jest papugowanie jednej jedynie słusznej estetyki. Oczywiście, że to wynika z braku warsztatu. O wiele łatwiej jest niby szokować, nie? Pokazywać wprost a nie budować metafory. To byłoby o wiele trudniej, prawda? O, przypomniało mi się! Jeszcze jeden spektakl mam, w Bytomiu à propos nagości. Spektakl ma tytuł „Seksoholiczka” i opowiada o uzależnionej od seksu osobie, która ma swoje dwie twarze. To jest bardzo wyjątkowy teatr, nazywa się  Sztukoffnia i mieści się w prywatnym mieszkaniu. W dużym pokoju jest zrobiona widownia, gdzie widz siedzi metr od aktorów. W  finale spektaklu – a to jest monodram przewrotnie na dwie kobiety – zrobiłem to tak, że na końcu jedna się rozbiera a druga ubiera – w tym samym czasie. I wszyscy jak jeden mąż patrzą na tą, która się ubiera. No to jest sztuka, żeby coś takiego zrobić. Wtedy ta nagość, która się pojawia nie szokuje, nie jest obrzydliwa, nie jest wprost, nie jest jednoznaczna. Tylko jest pewnego rodzaju metaforą. No, ale do tego potrzebny jest warsztat niewątpliwie. Tu masz absolutnie rację i dobrze to zdiagnozowałaś. 


Przypominasz sobie zapewne sytuację z lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszyscy zaczęliśmy żyć w odmienionej rzeczywistości i w przestrzeni publicznej zaczęły pojawiać się różne działania artystyczne? Z perspektywy obecnych czasów może nie były kontrowersyjne, ale wtedy miały zredefiniować sztukę. W jednej z czołowych galerii odegrano wtedy happening – jedna z artystek pośrodku sali wystawowej obierała ziemniaki. Narracja była później taka, że jeżeli ktoś to uznał za sztukę i pokazał w galerii, należy się zachwycać. Natomiast oponenci takiej „sztuki” byli posądzani o brak zrozumienie procesu twórczego i brak kompetencji predysponujących do odbioru kultury wyższej. Była widoczna konsternacja publiczności. Czy z teatrem obecnie nie jest tak samo? Trudno jest krytykować czy może trudno zachwycać się tym, co jest dobre w momencie, kiedy jako owo dobre ocenia się w mediach to, co jest po prostu złe a przynajmniej mocno kiepskie?


No dokładnie tak jest! Sztuka uległa pauperyzacji totalnej. Teatr tak samo. Od dziesięciu lat prowadzę bloga teatralnego i w pewnym momencie postanowiłem, że będę na tym blogu mówił prawdę o teatrze i o patologii teatralnej, która toczy ten nasz świat teatralny. Jedną z największych patologii jest to, że próbuje się wmówić szeroko pojętej widowni, że to, co jest złe jest dobre a neguje się i odrzuca to, co jest dobre jako złe i przestarzałe. Dokładnie tak jest.


No to może to jest odpowiedź na to jak zrobić popularny i nagradzany spektakl? Ale przecież twoje spektakle są nagradzane a nie idą z nurtem. Chyba nie trzeba być przesadnie kontrowersyjnym tylko rzetelnym i uczciwym w tym, co się robi. Co o tym sądzisz?


Bardzo trudno jest wypromować dobry spektakl w ten sposób, ponieważ działa w Polsce coś takiego jak zamknięty obieg festiwalowy. Ale to jest jeden z przepisów „spółdzielni teatralnej” na wypromowanie jako czegoś dobrego tego, co jest złe. Jak to działa? Mam w swoim teatrze festiwal. Zapraszam na ten festiwal zaprzyjaźnione teatry ze złymi spektaklami - do siebie, nagradzam je. A te teatry z kolei mają festiwale w swoich siedzibach, zapraszają mnie i nagradzają.. Tak funkcjonuje ten zamknięty obieg festiwalowy, który bardzo trudno jest złamać, bo się nie da tak naprawdę. On funkcjonuje i jest zamknięty dla innej estetyki niż ta, która jest przyjęta jako dobra. Pokazują na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, czy to na Sacrum Profanum albo Festiwalu Nowe Epifanie, czy tu czy tam… czy na “Interpretacjach”... To są cały czas te same spektakle, które są uważane jako dobre. Kiedyś ci powiem, jak to wygląda na żywo. Na przykład na “Interpretacjach” w Katowicach sala jest w 30% obłożona, ponieważ nie ma chętnych na to, żeby przyjść i zobaczyć te „wybitne” dzieła. Zazwyczaj jest tak, że w trakcie spektaklu z teatru wychodzi następne 30% widowni głośno trzaskając drzwiami. A nie daj Boże, jeżeli w spektaklu jest antrakt, to wtedy prawie cała reszta widowni wychodzi.


Ups.


I tak to wygląda. Natomiast później w gazetach czy na portalach internetowych wygląda to tak: ten i ten spektakl zdobył Grand Prix na “Interpretacjach” czy gdzieś indziej, itd. Tak to funkcjonuje i tak się ciemnotę wkłada ludziom do głowy. A tutaj przychodzi taki Kowalski na spektakl festiwalowy, który jest opisany jako najleopszy spektakl roku albo jeden z najlepszych spektakli roku, że wybitnie napisany tekst, wybitnie wyreżyserowany przez wybitną reżyserkę, wybitnie zagrany przez najlepszych aktorów. I ten Kowalski przychodzi, nic nie rozumie z tego, co mu się pokazuje na scenie, jest obrzucany – przepraszam – gównem ze sceny i w związku z tym on wychodzi. I teraz są dwie opcje. Jeżeli Kowalski jest mądry to powie, że to nie było dobre i wychodzi z tego spektaklu. A druga opcja jest taka, że ten biedny Kowalski siedzi do końca i mówi „Boże drogi, jeżeli to jest dobry teatr, to w takim razie ja jestem za głupi na teatr i ja do teatru już nie przyjdę”. I dlatego jest odpływ widowni generalnie z teatrów w Polsce, o czym mówiłem.


Czy w takiej sytuacji nie jest potrzebna rzetelna edukacja teatralne, żeby ten Kowalskie potrafił dokonywać wyborów spektakli i miał odwagę takiego wyboru dokonać bez rezygnacji z odwiedzania teatru w ogóle? I kto taką edukację powinien prowadzić? A w ogóle skąd Kowalski ma czerpać uczciwe informacje o produkcjach teatralnych, jeżeli portale i sami recenzenci są uwikłani w układy i nie są samodzielni?


Pomijając już prywatne powiązania pomiędzy recenzentami a dyrektorami, reżyserami, jurorami, selekcjonerami festiwali - to jest sieć, to jest mafia. W związku z tym to nie leży w ich interesie, żeby edukować publiczność tylko wręcz odwrotnie. Przecież na tym polega w tej chwili całe zjawisko teatru instytucjonalnego w Polsce. On jest niedochodowy, jest sponsorowany przez państwo i przecież tajemnicą poliszynela branży jest to, że teatry, które są uważane za najwybitniejsze i spektakle, które są uważane za najwybitniejsze są grane do pustych krzeseł.Przecież wszyscy w branży to wiedzą, że te wielkie, wybitne przedstawienia robione przez wielkich, wybitnych reżyserów nie mają w ogóle widowni! Zatem, kto miałby prowadzić tę edukację? To nie leży w ich interesie. Oni i tak dostają kasę od samorządów czy Ministerstwa Kultury. 


Hm. Taki jest system? 


Bardzo długo miałem nadzieję, że to się da w jakiś sposób uzdrowić od środka. Ale wydaje mi się, że im dłużej to trwa, im dłużej na to to patrzę, że jest to niemożliwe i że w tej chwili jedynym wyjściem albo metodą na to, żeby w ogóle uzdrowić teatr jest jakaś totalna rewolucja. Powinno się w ogóle skasować mecenat państwa nad teatrami. Jeżeli kazałoby im się zarabiać na swoje „wybitne” produkcje, to by musieli robić rzetelny teatr a nie te wielkie eksperymenty, które są kompletnie niedochodowe.


Ale czy rzeczywiście byłby to rzetelny teatr czy raczej teatr po prostu trafiający do szerokiej publiczności? Jej gusty niekoniecznie są gustami smakoszy. Więcej sprzedaje się hot dogów w jakiejś sieci sklepów osiedlowych niż perfekcyjnych dań o nieoczywistych kompozycjach smakowych.


No tak. Ale wiesz co? Jeżeli wcześniej było tak, że prowadziło się teatr instytucjonalny, to robiło się teatr środka. W jakichś 80% robiło się trochę lektur a trochę innych rzeczy, jakąś farsę dla szerokiego grona osób, która też napędzała sprzedaż i robiło się jedno - jedno! - przedstawienie eksperymentalne. A w tej chwili wszystko jest postawione na głowie! Eksperymenty to jest jakieś 90% produkcji teatralnej a tylko 10% jest teatrem środka. No to jak ma się to uzdrowić? To jest kompletnie niemożliwe. Ja nie mówię, żeby się przypochlebiać publiczności, czy próbować jej się podobać i robić niski teatr, czyli taki bulwarowy, czyli bazujący na najniższych instynktach. Ale przecież można robić rzetelny, świetny teatr środka! Na przykład „Gwałtu co się dzieje!” jest idealnym przykładem na to, że nawet ten przysłowiowy Kowalski pójdzie na to, będzie się znakomicie bawił, ale nie wyjdzie z tego pusty! Zatem to nie oznacza, że trzeba robić chałtury, żeby się przypodobać publiczności. Można robić rzetelny teatr środka i on będzie znakomicie odbierany. Moje doświadczenia na to wskazują, bo wszystkie moje spektakle doskonale się sprzedają. Zrobiłem „Oskara i panią Różę” w Teatrze Śląskim w 2005 roku. Chodził ten spektakl chyba 18 lat i został zagrany ponad 500 razy! I wszystkie spektakle były sprzedane po sufit. A to nie był teatr niskich lotów. 


Zatem da się to zrobić. Tylko trzeba chcieć.


Tej chęci wśród dyrektorów i reżyserów nie ma. Bo o wiele łatwiej jest zrobić jakiś bełkot intelektualny, który później zaprzyjaźniony recenzent wytłumaczy niż po prostu zrobić rzetelny spektakl. Miałaś przykład przy „Gwałtu..” jak portal, który jest sformatowany próbuje opluć tak naprawdę dobre przedstawienie.


Czy obecnie teatr jest modną rozrywką?


No, jak widać, nie. Cały czas – moim zdaniem – jest odpływ publiczności od teatru. Z wcześniej wymienionych powodów. No jest oczywiście pewna grupa, która się w teatrze lubuje, jest też pewna grupa, która chodzi na nazwiska i twarze znane z seriali. I płaci za to ciężkie pieniądze… Natomiast tak naprawdę takich prawdziwych miłośników teatru w Polsce jest bardzo mało. Oni nie znajdują dla siebie repertuaru.


Ale jeżeli chodzi się na dobre i złe realizacje, kontrowersyjne, eksperymentalne, dobrze i źle zrobione, to w pewnym momencie jesteś już w stanie rozróżnić co jest dobrze a co źle zrobione.


Oczywiście, że tak. Tylko nie wtedy, kiedy są proporcje odwrócone! Nie w sytuacji, kiedy 90% tego, co jest pokazywane jest złe i jednocześnie promowane jako wybitne. No bo wtedy normalny widz głupieje.


Jaki teatr twoim zdaniem potrzebny jest współczesnemu widzowi? Lekki? Łatwy? Kontrowersyjny? Korespondujący z jego poglądami? Jaki?


Nie. Myślę, że teatr, który jest potrzebny jest teatrem, który żywo koresponduje z otaczającą nas rzeczywistością, ale nie w sposób publicystyczny. Publicystyka ma bardzo krótkie nogi. Coś co jest publicystyczne to dziś jest aktualne, ale przecież to się bardzo szybko wypala. W związku z tym teatr musi być  oparty na uniwersalnych wartościach, które się nie starzeją. Dlatego Szekspir nadal jest aktualny. Dlatego nadal Fredro jest aktualny, bo on dotyka uniwersalnych wartości. Jeżeli reżyser czyta dramat w sposób wrażliwy na otaczającą nas rzeczywistość to potrafi w jakiś sposób swoim przedstawieniem ją skomentować. I taki teatr jest potrzebny. Natomiast jeżeli ten reżyser postrzega rzeczywistość tylko i wyłącznie z jednego punktu widzenia sformatowanego ideologicznie przez jakąś grupę trzymającą władzę w teatrze polskim i próbuje widzowi jak jakiejś gęsi wepchnąć w gardło swoją tezę to wtedy nie jest to teatr, który jest potrzebny.


Klasyka była już wielokrotnie grana, na wszelkie możliwe sposoby. Czy w ogóle jest możliwe, żeby młody reżyser, który dopiero zaczyna swoją pracę i karierę, był w stanie wygenerować jakąś nową wartość poza kontrowersją?  Jest w stanie wymyślić coś nowego w odniesieniu do autorów, którzy już bywali mocno eksploatowani na różnych scenach? 


Myślę, że to jest źle postawione pytanie. Krótko można to ująć – nic nowego pod słońcem. Wszystko już tak naprawdę było w takiej czy innej formie. Jak byłem na pierwszym roku studiów na reżyserii, byłem najmłodszy na roku. Wszyscy moi koledzy mieli ogromne doświadczenie i podczas rozmów czułem się w porównaniu z nimi jak niedorobiony intelektualnie przedszkolak. Moją ambicją wtedy było, żeby napisać scenariusz, który zostanie nagrodzony na festiwalu. No przecież to jest zabranie się do sprawy – przepraszam - od dupy strony. To absolutnie rzecz nieważna. Dopiero po pewnym czasie, po dziekance, zrozumiałem, że nie to jest istotą sprawy. Istotą sprawy jest, żeby mówić swoją twórczością to, co mi leży na sercu. Jeżeli przy okazji zostanie to dobrze odebrane przez publiczność i nagrodzone… Jest to bardzo miłe, oczywiście, ale to są skutki uboczne. I nie chodzi o to, żeby nagle wymyślać coś nowego. Chodzi o to, żeby uczciwie i rzetelnie uprawiać swój zawód.


Czyli młody reżyser musi najpierw nauczyć się warsztatu. Ale czy pomijając kontrowersje tak od razu i po prostu zostałby dostrzeżony? 


Nie. Nie, ponieważ mamy taki system edukacji artystycznej jaki mamy. To są sformatowane szkoły. Uczą w tych szkołach ci reżyserzy, którzy są uważani za wybitnych i oni wtłaczają, formatują nowych reżyserów. W związku z tym ci młodzi wychodząc ze szkoły uważają, że to co złe jest dobre. Cały czas masz paragraf 22. Bardzo trudno to złamać. Zauważ, że tak naprawdę w Polsce najciekawsze rzeczy teatralne odbywają się na tak zwanym offie, w teatrach niezależnych, które mają odwagę robić wbrew i w poprzek. Najwięcej ciekawych rzeczy w tej chwili jest na offie, ale nikt tak naprawdę tym się nie interesuje. Oprócz widowni, która przychodzi.


Zgoda. Dlaczego jednak - np. w Teatrze Nowym w Łodzi - nie przechodzą spektakle programowo aktualne, interwencyjne, młode, niszowe? Bilety nie bardzo się sprzedają.


To nie jest do końca prawda. Jest różnica między tanią publicystyką a rzeczami uniwersalnymi. W Teatrze Nowym robią sformatowany pod względem estetycznym ideologiczny teatr. Tu chodzi bardziej o to, żeby robić rzeczy jak najbardziej wywrotowe, szokujące i to ma niby być tym nowoczesnym spojrzeniem na teatr. 


Na razie na pewno zmieniła się publiczność tego teatru. Stali bywalcy gdzieś zniknęli. Premiera to inna sytuacja, tam są głównie zaproszeni goście.


Tak. Na premierze nie masz żadnego wglądu w to, jak spektakl jest odbierany. To można zrobić w momencie, kiedy idziesz na któryś z kolei pokaz. I wiesz, bardzo łatwo jest stracić stałą publiczność a bardzo trudno jest znaleźć nową - nie tracąc wcześniej tej starej. Zauważ, że bardzo łatwo to zdiagnozować po ilości premier, które się robi. Jeżeli masz spektakle, które chodzą, bo widownia chce je oglądać to one nie znikają z afisza po siedmiu, ośmiu, dziewięciu graniach. A po co robić takie przedstawienia, na które nikt nie chce chodzić? Dla kogo? Po co?


Dla dotacji?


No, dokładnie tak! Dla siebie samych. I dlatego, żeby być poprawnym politycznie – czyli być wywrotowym, genderowym i szokującym.


Powiedziałeś, że teatr już raczej modny nie jest, ale czy w ogóle jest jeszcze lubiany?


Myślę, że coraz mniej. 


Dlaczego tak sądzisz?


Wynika to z ogólnie bardzo złej kondycji teatru polskiego. Jest on aktualnie w takiej formie, która nikomu nie jest potrzebna albo tylko bardzo małej grupce akolitów.


Tego nie można już zmienić? Mówiłeś wcześniej o tym, że myślałeś, że teatr da się uzdrowić od środka, ale też, że to jest niewykonalne. 


Jeżeli w tej chwili zabrałoby się mecenat państwa i samorządów nad teatrami i kazałoby im się zarabiać samemu na siebie, to teatr zmieniłby się w ułamku sekundy.


Aktorzy i pracownicy teatrów nie dążą do zmiany? Nie czują takiej potrzeby?


Nie.


Potwierdzasz moje obawy. Obserwując sytuację w łódzkich teatrach widzę, że rzeczywiście ambitne plany dyrekcji i jej rzetelne podejście do warsztatu twórczego nie jest dobrze widziane a czasem nawet jest sabotowane przez pracowników i związki zawodowe przez chociażby wynoszenie plotek poza teatr i jakieś śmieszne intrygi. Ściąganie ambitnych tytułów i wielkich nazwisk jest postępkiem, którego zespół nie wybacza.


No tak jest u Jaracza. Chorosiński proponuje teatr, który jest lubiany, na który widz chodzi. Natomiast wewnątrz teatru ma bardzo dużą grupę oponentów, którzy uważają, że taki teatr jest gorszy od dotychczas uprawianego przez nich, tego „wybitnego”.


Czy w ogóle znasz gdzieś w Polsce teatr, w którym współpraca układa się tak jak powinna? Jest dobry repertuar i dobra atmosfera pracy, wysokie zaangażowanie pracowników? Na odpowiednim poziomie, przychylnym wobec samego teatru jako instytucji i przychylna wobec widza.


No, mogę powiedzieć tylko o swoich doświadczeniach. I takich teatrów prawie nie ma. Tak idealnych. Są teatry, które próbują jeszcze walczyć z tym dogmatem „spółdzielni teatralnej” w jednej jedynie słusznej estetyce i dawać widzom dobry teatr, ale to nie zawsze idzie w parze z dobrą atmosferą w pracy. Są próby podejmowania działań, o których mówisz, ale trafiają one na wielki opór wewnętrzny zespołu, który ma się za więcej, niż tak naprawdę jest..


Z czego to może wynikać?


Jeżeli przez 30 lat był prowadzony przez jedną osobę i była w nim jedna dominująca estetyka, która była uważana za wybitną, to teraz trudno tym ludziom – i to dotyczy całej teatralnej Polski – przestawić się. Mieli wmawiane, że jakiś teatr jest wybitny i nagle przychodzi osoba, która mówi, że teraz będziemy robić inaczej. To musi budzić opór. To jest normalna ludzka reakcja. Przeprowadzenie zmiany w tego typu środowiskach jest bardzo trudne. Ale chcemy czy nie – teatr się zmienia.


W dobry kierunku?


Moim zdaniem, na razie nie. Ale wiesz, wszystko ma swój kres. Teatr przeżył nie takie rzeczy. Wróżono śmierć teatrowi w momencie kiedy pojawiło się kino. Potem mówiono tak w momencie, kiedy pojawiła się telewizja. Jakoś teatr te kilka tysięcy lat trwa w takiej czy innej postaci. I wydaje mi się, że teatr się sam obroni swoją inercją. Tylko że to wymaga czasu. Niestety, coraz częściej wątpię, że to się stanie za mojego życia.


Nie sądzisz, że to co się teraz pokazuje w teatrach to po prostu kolejna moda, która za jakiś czas po prostu zniknie?


Ależ oczywiście, że tak.


Więc jest jakaś nadzieja.


Jest, tylko ja się czuję samotnym żaglem promując dobry teatr mówiąc równocześnie, że król jest nagi. Płacę za to bardzo wysoką cenę jak się domyślasz. W większości teatrów jestem persona non grata. No i tyle.


Mam nadzieję, że jeszcze w Łodzi coś twojego zobaczymy. Szykuje się coś nowego?


Na razie nie, ale przyszłość ma to do siebie, że zaskakuje nas bardzo często.


Ale recenzja Gazety Wyborczej po premierze „Gwałtu, co się dzieje” cię nie zaskoczyła? Nie obawiałeś się reakcji środowisk feministycznych robiąc ten spektakl?


Nie, ja się ich nie obawiałem, brałem pod uwagę, że mogą się pojawić. I powiem szczerze, że ja nawet spodziewałem się takiej recenzji. No bo przecież, jeżeli mówi się, tak jak ty mówisz, że czarne jest czarne a białe jest białe, no to nie może to być popularne tam, gdzie mamy odwrócenie wartości.


Prawda. Chciałabym jeszcze tylko zapytać o plany na przyszłość  teatralne i publicystyczne. A może masz jakieś plany telewizyjne?


Telewizja i film coraz mniej mnie interesują, ale nie dawniej jak kilka dni temu byłem na spotkaniu przedprodukcyjnym, bo może powstanie nowy serial formatu premium. Oczywiście do tego jest bardzo daleka droga, ale było takie pierwsze spotkanie, na którym pojawiło się coś nowego w tej przestrzeni. Więcej o tym w tej chwili opowiadać nie mogę. Natomiast teatralnie bardzo dużo się dzieje, bo po pierwsze sztuka, którą napisałem „Seksoholiczka” została wydrukowana w ostatnim „Dialogu”, co jest dla mnie ogromnym powodem do radości. A teraz jestem w próbach swojej następnej sztuki o Auschwitz. To niełatwy temat, zupełnie inny niż to, co się w teatrach dzieje. Zanosi się, że będzie to bardzo dobra sztuka.


Temat gatunkowo bardzo trudny, także w sensie emocjonalnym.


Dla mnie bardzo! Ale spróbuję zrobić tak, żeby widz był w stanie to znieść.


Sądzę, że nie trzeba być aż tak bardzo łagodnym dla potencjalnego widza.


Wiesz, ja robię moje spektakle dla niego przede wszystkim.


Podniesienie poprzeczki chyba skłania do rozwoju kompetencji w odbiorze sztuki teatralnej.


Oczywiście. Ale wiesz co? To wynika z małych kroków, które się bierze. W Teatrze Remont w Gliwicach zrobiłem już chyba 10 przedstawień i mamy swoją wierną rzeszę widzów, która przychodzi nie tylko na spektakle, które bawią, ale i na te trudniejsze. Tylko musi być zachowana proporcja. Jeżeli na początku swojej dyrekcji, 10 lat temu, zrobiłbym o Auschwitz, to podejrzewam, że straciłbym widzów. Ale jeżeli po drodze zrobiłem kilka przedstawień, które tutaj są bardzo chętnie oglądane to z przyjemnością publiczność przyjdzie także na trudniejsze tematy. To bardzo dobrze działa. Sam stawiam się w pozycji widza i wiem, że nie chciałbym być zbombardowany jednorakim repertuarem.


Przywołam kwestię rzetelności w wykonywania zawodu. To chyba o to chodzi.


No tak. Tylko tej rzetelności jest coraz mniej w naszej branży. Niestety.


Tym bardziej dobrze, że jest ktoś rzetelny, kto robi rzetelne spektakle. „Gwałtu, co się dzieje?” jest chyba na chwilę obecną najlepszym spektaklem granym w łódzkich teatrach dramatycznych.


Bardzo ci dziękuję. To dla mnie są ważne słowa, bo często się czuję samotnym żaglem a czasem jak Don Kichot, co walczy z wiatrakami. W związku z tym, jeżeli ktoś to tak postrzega, to jest mi to tym bardziej miłe. Bardzo mnie to cieszy.


Dziękuję za rozmowę.


Prapremiera "Nocy szpilek" w Teatrze Nowym w Łodzi

  N ajnowszy spektakl Teatr u Now ego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi był dla mnie w pewnym sensie przyjemnym zaskoczeniem głównie z powod...