"Dogville" w Teatrze Nowym im. K. Dejmka w Łodzi. Dobry spektakl, mocne sceny, równie mocne wrażenia i masa refleksji. Udana adaptacja "Dogville" Larsa von Triera. Właśnie wróciłam z pokazu przedpremierowego, który odbył się w ramach akcji "Dotknij Teatru 2016". - To było pierwsze wrażenie, jeszcze nie do końca ogarnięte i nazwane.
Historia "Dogville" to opowieść o relacji jednostki i grupy, o poczuciu bezpieczeństwa i władzy, o kobietach i mężczyznach, o dobru i złu. Skonfrontowanie losów Grace ze współczesnymi tendencjami do odrzucania obcości, do wykorzystywania tych, którzy potrzebują czy oczekują wsparcia jest tu uniwersalnym spojrzeniem na współczesność - uniwersalnym i niezależnym od kultury, typu grupy czy opcji politycznej. Jest spojrzeniem uniwersalnym tak bardzo, że analogie i przykłady odnajdujemy w mediach, w pracy, w szkole, w rodzinie. W każdym kraju, mieście, wsi, u siebie i u innych.
Na spektakl wybrałam się całkowicie nieprzygotowana. Niby coś wiedziałam o sztuce, niby znałam filmy Larsa von Triera ("Przełamując fale", "Tańcząc w ciemnościach"), ale zignorowałam ekranizację "Dogville" i nie doczytałam, że spektakl jest przeznaczony dla widzów dorosłych (na szczęście od dłuższego już czasu jestem dorosła). Odważnie spakowaliśmy się wraz ze znajomymi do auta i ruszyliśmy do teatru.
projekt – Sławomir Kosmynka |
Spodziewałam się dobrze skonstruowanej fabuły, wyrazistych psychologicznie postaci, ważkich problemów, aluzji i metafor - bo tak postrzegam twórczość von Triera. Tym bardziej, że "Dogville" to sztuka teatralna, nie zaś powieść, nowela, czy opowiadanie. Autor od początku narzucił pewną konwencję a i scena teatralna ma swoje ograniczenia (jakże piękne, jakże pobudzające myślenie "nie-wprost"!). Prawdziwa uczta.
Nie zawiodłam się. Z minuty na minutę rosło napięcie, poczucie niesprawiedliwości, zaskoczenie, aż do niezwykle dynamicznego i niespodziewanego zakończenia. Adaptacja Teatru Nowego okazała się wyjątkowo udana. Było wszystko, co u Larsa von Triera jest najlepsze. Oszczędna scenografia pozwalała skupić się na tekście i aktorach, na tym, co i jak chcą widzowi przekazać. Oprawa muzyczna podkreślała atmosferę, wzmacniała zdecydowanie efekt wywołany wypowiedzianą przez aktora frazą i obserwowane działania.
Aktorzy właściwie przez pełne dwie godziny nie schodzili ze sceny a nawet więcej - scena była także na widowni, Bo to miasto, Dogville, było na widowni - odebrałam to jako pewnego rodzaju symboliczny przekaz: to my tworzymy takie miasta i żyjemy w nich. Dogville może być wszędzie, także w nas samych. Ale ta refleksja pojawia się później, w zaciszu domowym, przy kawie.
Obserwując metamorfozę Grace, można zastanawiać się nad tym, na ile opłaca się być dobrym, czy dobro ma wystarczająco wielką siłę, by zwalczyć zło, ile warto poświęcić dla własnych idei i czy to w ogóle ma sens? Grace ucieka od swojego ojca - gangstera i trafia do miasteczka, w którym mieszka niewielka, zintegrowana społeczność, dobrze znających się ludzi. W obliczu zagrożenia (wszak Grace jest poszukiwana) przyjmują ją do siebie i pozornie wszyscy są zadowoleni - w Dogville nadal żyje się powoli, spokojnie, Grace odnajduje swoje miejsce. Sytuacja zmienia się, kiedy dziewczynę zaczyna poszukiwać poza ojcem-gangsterem także policja, sugerując, że jest niebezpieczna. To impuls, który wyzwala drzemiące w mieszkańcach Dogville emocje - zaczynają oni wykorzystywać Grace zwiększając jej liczbę obowiązków, zmniejszając zarobki, wykorzystując seksualnie (sceny gwałtu), emocjonalnie i fizycznie. Z dziewczyny charakteryzującej się naiwną dobrocią zmienia się stopniowo w kobietę bezwzględną, wykorzystującą na koniec posiadaną władzę dla wzięcia odwetu. Nieodrodna córka swojego ojca wróciła. Smutna to konstatacja.
Monika Buchowiec, Michał Bieliński, fot. Magda Hueckel |
W moim odczuciu aktorzy spełnili swoje zadanie w dwójnasób: umiejętnie opowiedzieli nam historię miasta Dogville i jednocześnie pozwolili się zapamiętać jako postaci sceniczne. Brawurowo swoją rolę odegrał sceniczny Ben, Zaprawdę powiadam, chętnie obejrzałabym go także w innej roli, nawet w takiej, w której miałby już nie rozrzucać trocin wokół siebie ;) Monika Buchowiec, świetnie pasowała do roli Grace (choć czułam pewien niedosyt), śliczna, dobra, aż za dobra, aż zbyt miła, bo może w scenie końcowej niezbyt wiarygodnie odegrała nieodrodną córkę ojca-gangstera. Ale takie są uroki gry na żywo w teatrze - każde przedstawienie może zostać odegrane inaczej, w lepszej czy gorszej dyspozycji, czy z innym zamysłem.
Uważam zresztą, że wszyscy aktorzy porządnie się napracowali dając taki spektakl, praktycznie nie schodząc ze sceny. Reżyser (Marcin Liber) nie poszedł na łatwiznę, akcja była dynamiczna, ale zrównoważona. Świetnie rozegrał sztukę w jej warstwie symbolicznej posługując się symbolami narodowymi (laleczki, stroje ludowe, nawet jabłka można teraz odczytywać z perspektywy narodowej). Nie było zmiłuj się, nagość była naga, ból był bólem, strach - strachem, miłość - oszustwem. I dobrze, że sceny przemocy fizycznej zostały odegrane pomysłowo, bezpruderyjnie i odważnie - zachowując jednakże przy tym szacunek dla widza - bez nich spektakl wiele by stracił. To dzięki nim widz mógł poczuć wagę tego, co dzieje się na scenie, wagę tego, o czym aktorzy starają się opowiedzieć. To było prawdziwie mocne uderzenia, tak jakby artyści krzyczeli, że to wszystko dzieje się naprawdę obok nas tylko tego nie dostrzegamy, bo zazwyczaj wstydliwie odwracamy głowy.
Nie udawajmy, że tego nie widzimy. To się dzieje naprawdę.
Zdjęcia pochodzą ze strony internetowej Teatru Nowego im. K. Dejmka w Łodzi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz